— Ten wygląda najbardziej obiecująco, doktorze. Wiruje tak wolno, że w razie potrzeby zdołamy łatwo wejść na pokład. Ta mgła, którą pan widzi, to nie jest uciekające powietrze, ale jakieś wrzące płyny z instalacji hydraulicznych oraz zwykła woda. Atmosfera też chyba się ulatnia, ale jeszcze sporo jej zostało. Wykryliśmy również obwody pod napięciem. Prąd jest słaby, więc to i pewnie oświetlenie awaryjne. Spróbujemy tam wejść. Wszyscy gotowi?
— Tak, przyjacielu Fletcher — powiedział Prilicla.
— Oczywiście — odezwała się Naydrad.
— Za dziesięć minut będziemy przy śluzie — zapowiedział Conway.
— Będę wam towarzyszył z porucznikiem Doddsem na wypadek, gdybyście mieli jakieś problemy natury technicznej — dodał kapitan. — Zatem za dziesięć minut, doktorze.
Cała piątka ścisnęła się jakoś w śluzie, która zrobiła się nagle bardzo mała, tym bardziej że Naydrad wzięła napełnione już powietrzem hermetyczne nosze. Wczepiając się magnesami przylg w podłogę i ściany, patrzyli na rosnący wrak. Wielkie kłębowisko metalu otaczała mgła z parujących cieczy i cała chmura pomniejszych szczątków. Niektóre wirowały jak szalone, inne leniwie płynęły przez próżnię. Gdy Conway spytał, skąd to dziwne zjawisko, kapitan nie odpowiedział, tylko zrobił minę, jakby też się nad tym zastanawiał. Statek szpitalny podszedł jeszcze bliżej, wyminął dwa obracające się gwałtownie „satelity” wraku, aż w końcu blask reflektorów pokładowych i lamp skafandrów odbił się od sterczących na zewnątrz, metalowych płyt poszycia, pogiętych szczątków dźwigarów oraz wręg. Gdy tak patrzyli na ten obraz zniszczenia, Priliclę nagle zaczęło ogarniać coraz silniejsze drżenie.
— Tam jest ktoś żywy — powiedział.
Musieli się pospieszyć. Ofiara wykazywała emanację emocjonalną typową dla istot tracących kontakt z rzeczywistością. Trzeba jednak też było zachować minimum ostrożności. Prilicla pokazywał drogę, a kapitan i Dodds oczyszczali palnikami przejście i odsuwali dryfujące szczątki oraz wiązki splątanych kabli. Część rzeczywiście była pod napięciem, ale przewidzieli to i zapobiegliwie włożyli zaizolowane rękawice. Conway trzymał się tuż za nimi, przesuwając swoje nieważkie ciało przez wysokie na cztery stopy korytarze i pomieszczenia. Istoty z tego statku wyglądały na większe niż czterostopowe, chyba więc nie miały zwyczaju chodzić w postawie w pełni wyprostowanej.
Dwa razy światła reflektorów wyłoniły z mroku ciała członków załogi, które wydobyli z rumowiska i odsunęli ostrożnie na bok, żeby Naydrad mogła je złożyć w niehermetycznym przedziale noszy. Conway chciał mieć jakieś zwłoki do sekcji na wypadek, gdyby czekało go operowanie żywych przedstawicieli tego gatunku.
Wciąż nie miał pojęcia, jak oni dokładnie wyglądają, gdyż ciała były w skafandrach poszatkowanych gradem metalowych odłamków. Jeśli wynikłe z tego rany nie zabiły natychmiast noszących je istot, dekompresja musiała tego dokonać chwilę później. Sądząc po samych skafandrach, obcy mieli cylindryczną budowę ciała, które liczyło do sześciu stóp i było wyposażone w cztery chwytne kończyny wyrastające zaraz za przednim zgrubieniem, zapewne głową, oraz cztery kończyny lokomocyjne nieco dalej. W tylnej części skafandra widoczne było inne zgrubienie. Pomijając względnie małe rozmiary i liczbę kończyn, gospodarze przypominali Kelgian, rasę Naydrad.
Conway, usłyszawszy, że kapitan mruczy coś o obcych w skafandrach, spojrzał na niego. Zatrzymali się przed włazem wiodącym do przedziału, w którym było powietrze. Prilicla wysilił zmysły w poszukiwaniu bliskich śladów życia, ale na próżno. Powiedział, że rozbitkowie muszą być gdzieś dalej. Zanim kapitan i Dodds przepalili właz, Conway wywiercił mały otwór, by pobrać próbkę atmosfery. Chciał pomóc Murchison w przygotowywaniu właściwych warunków bytowych dla pacjentów.
Przedział rozjaśniło ciepłopomarańczowe światło, pozwalające domniemywać, jakie warunki panują na macierzystej planecie obcych, i sporo mówiące na temat ich narządu wzroku. Lampy ukazywały jednak tylko plątaninę zniszczonych mebli, oderwane i powyginane panele ścienne oraz liczne dryfujące postaci. Część była w skafandrach, część bez, ale wszystkie okazały się martwe.
Conway zauważył przy tej okazji, że tylne zgrubienie skafandra było przewidziane na schowek dla wielkiego, okrytego futrem ogona.
— To było zderzenie, do cholery! — wybuchnął nagle Fletcher. — Sama awaria generatora nie narobiłaby takich szkód!
Conway odchrząknął.
— Kapitanie, poruczniku, wiem, że nie mamy teraz czasu na szczegółowe badania, ale prosiłbym o wypatrywanie i zbieranie wszelkich fotografii, ilustracji czy czegokolwiek, co mogłoby mi dać pojęcie o fizjologii obcych i środowisku, w którym żyją. — Złapał kolejne, tym razem niezbyt uszkodzone zwłoki. Przyjrzał się spiczastej, nieco lisiej głowie i gęstej pasiastej sierści. Stworzenie przypominało puszystą krótkonogą zebrę z bujnym ogonem. — Naydrad, jeszcze jeden dla ciebie.
— Tak, tak, na pewno… — mruknął kapitan pod nosem. — Doktorze, oni mieli podwójnego pecha. A ci ocaleni — podwójne szczęście…
Zdaniem Fletchera najpierw awaria generatora nadprzestrzennego sprowadziła statek do normalnej przestrzeni i spowodowała, że jego fragmenty rozleciały się w różne strony. W tym jednym załoga zdołała jednak przetrwać wypadek i na czas włożyła skafandry. Może nawet zdołała zauważyć, że grozi jej kolejne niebezpieczeństwo — zderzenie z innym, równie szaleńczo, tyle że w przeciwną stronę, wirującym kawałkiem wraku. Oba miały zapewne podobną masę i częstość obrotów, gdy więc doszło do kolizji, wygasiły nawzajem swój ruch wirowy i sczepione razem praktycznie znieruchomiały. Kapitan uważał, że w żaden inny sposób nie da się wytłumaczyć takich obrażeń u ofiar i takich zniszczeń. Oraz tego, że tylko ten jeden fragment wraku nie obraca się wkoło własnej osi.
— Chyba ma pan rację, kapitanie — powiedział Conway, wyławiając z chmury dryfujących śmieci płaski przedmiot, który wyglądał mu na malunek przedstawiający jakiś krajobraz. — Ale w tej chwili to problem czysto akademicki.
— Jasne — rzucił Fletcher. — Jednak nie lubię zostawiać pytań bez odpowiedzi. Dokąd teraz, doktorze Prilicla?
Mały empata wskazał nieco po skosie na sufit.
— Piętnaście do dwudziestu metrów w tym kierunku, przyjacielu Fletcher. Muszę jednak nadmienić, że odbieram pewne zaniepokojenie. Odkąd tu weszliśmy, obcy zdaje się z wolna przemieszczać.
Fletcher westchnął głośno.
— Wciąż zdolny się poruszać rozbitek w skafandrze — powiedział z wyczuwalną ulgą. — To wiele uprości. — Spojrzał na Doddsa i wzięli się wspólnie do wypalania dziury w suficie.
— Niekoniecznie — zaoponował Conway. — Będziemy mieli do czynienia równocześnie i z akcją ratunkową, i z pierwszym kontaktem. Wolę, gdy w takiej sytuacji obcy trafia w moje ręce nieprzytomny, tak że pierwszy kontakt nawiązujemy dopiero po wyleczeniu go z obrażeń, kiedy możemy też w większej mierze panować nad…
— Doktorze — przerwał mu kapitan — rasa odbywająca dalekie podróże kosmiczne musi oczekiwać, że pewnego dnia spotka obcych. Nawet jeśli nigdy dotąd im się to nie zdarzyło, na pewno liczą się z taką możliwością.
— Bez wątpienia, jednak ranny i częściowo nieprzytomny obcy może zareagować odruchowo i tym samym nielogicznie. Wystarczy, że będziemy mu przypominać jakieś drapieżniki z jego planety. Albo pomyśli, że nie chcemy go hospitalizować, a wręcz przeciwnie. Poddać torturom, powiedzmy, albo przeprowadzić na nim eksperymenty medyczne. A lekarz często musi być okrutny, żeby zdziałać coś dobrego.
Читать дальше