Na wysokości tysiąca stóp nad ich głowami usłyszał, jak nabożna cisza ustępuje miejsca zdumionemu pomrukowi. Zobaczyli go — błyszczący punkt, który oderwał się od jednego z okien. Zaczął spadać ku nim.
Pomruk nie umilkł, tylko nieco przycichł. Cały czas mógł go dokładnie słyszeć.
A potem zaczęli śpiewać.
— Strasznie fałszują — uprzedziła go wcześniej Teela. — Zawodzą każdy sobie.
Nic dziwnego, że po takim przygotowaniu trochę się zdziwił. Śpiewali dużo lepiej, niż się spodziewał.
Śpiewali w skali dwunastodźwiękowej. „Oktawowa” skala używana na większości zamieszkanych przez ludzi światów również, w gruncie rzeczy, była skalą dwunastodźwiękową, ale nikt jej jako takiej nie odbierał. Nic dziwnego, że Teeli wydawało się, że fałszują.
Z tym, że zawodzili, trzeba było się zgodzić. Była to muzyka kościelna-powolna, dostojna, o powtarzających się motywach, pozbawiona harmonii. Ale nie pozbawiona świetności.
Plac był olbrzym. Tysiąc osób wydawało się po trzech tygodniach samotności nieprawdopodobnym tłumem, ale mogło ich się tutaj pomieścić nawet dziesięć razy więcej. Dzięki głośnikom śpiewaliby wszyscy razem, ale tu nie było głośników. Samotny mężczyzna wymachiwał ramionami ze stojącego na środku podwyższenia. Ale nikt nie patrzył na niego — każdy patrzył na Louisa Wu.
Biorąc to wszystko bod uwagę, muzyka była wręcz cudowna.
Teela nie mogła jej docenić. Muzyka, którą znała pochodziła z nagrań i odbiorników stereowizji i była przetworzona przez cały system mikrofonów, mikserów, urządzeń rejestrujących oraz wzmacniaczy. Można z nią było zrobić wszystko — zmienić glos; obciąć fałszywie brzmiące dźwięki, dodać inne, których akurat zabrakło. Teela nigdy w życiu nie słyszała muzyki na żywo.
W przeciwieństwie do Louisa Wu. Zwolnił, by dać czas niezwykłym tonom na dotarcie do najodleglejszych zakamarków jego duszy. Pamiętał doskonale wielkie, publiczne śpiewy na urwiskach wznoszących się nad Roztrzaskanym Miastem, w których brały udział wielekroć liczniejsze tłumy i które brzmiały zupełnie inaczej, między innymi dlatego, że on sam także śpiewał. Teraz wchłaniał w siebie obce dźwięki, znajdując powoli upodobanie w nierównym rytmie, w ciągłych powtórzeniach, w powolnym dostojeństwie hymnu.
Niemal nie przyłączył się do chóru. „To niezbyt dobry pomysł”, mruknął pod nosem i zszedł do lądowania.
Podwyższenie w centralnej części placu pełniło niegdyś rolę cokołu. Louis dostrzegł z góry dwa długie na cztery stopy ślady, jedyną pozostałość po stojącym tu niegdyś posągu. Teraz na podwyższeniu znałdowało się coś w rodzaju trójkątnego ołtarza; wymachujący rękami człowiek stał tyłem do skleconej w niezbyt wyrafinowany sposób konstrukcji.
Coś różowego błysnęło nad burą szatą… Widocznie miał jakieś nakrycie głowy, być może z różowego jedwabiu.
Postanowił wylądować na samym cokole. Właśnie dotykał jego powierzchni, kiedy dyrygent zwrócił się twarzą w jego stronę. W rezultacie Louis niemal rozbił skuter.
Owa różowość, która mignęła mu przed chwilą, okazała się nagą, łysą czaszką. Jako jedyny w zarośniętym, kudłatym tłumie mężczyzna na cokole miał głowę pozbawioną włosów.
Wyprostowawszy przed siebie ręce mężczyzna trzymał ostatni dźwięk hymnu… trzymał go kilka sekund … po czym dał znak i śpiew ucichł, dolatując deszcze przez moment spóźnionym pogłosem z dalszych części placu. W niezmąconej niczym ciszy mężczyzna — kapłan? — odwrócił się do Louisa Wu.
Był równie wysoki jak Louis, a więc bardzo wysoki, jak na tubylca. Skóra na jego twarzy i głowie miała jasną, niemal białą barwę, jak skóra albinosa z Naszego Dzieła. Musiał golić się dosyć dawno temu niezbyt ostrą brzytwą, bowiem świeży zarost kładł na ową bladość szary, wyraźny cień.
W jego głosie, kiedy przemówił, zabrzmiała nuta wyrzutu.
— A więc wreszcie przybyliście — przetłumaczył autopilot „Kłamcy”.
— Nie wiedzieliśmy, że nas oczekujecie — odparł zgodnie z prawdą Louis. Nie czuł się na tyle pewnie, by samodzielnie próbować rozegrać gambit boga. W ciągu swego długiego życia zdążył się już wielokrotnie przekonać, że tworzenie historii złożonej wyłącznie z powiązanych ze sobą kłamstw może okazać się diabelnie skomplikowane.
— Masz włosy na głowie — powiedział kapłan. — Można by przypuszczać, o Inżynierze, że twoja krew nie jest zupełnie czysta!
A więc tak się przedstawiały sprawy! Wszyscy Inżynierowie musieli być kompletnie łysi, więc kapłan naśladował ich, katując swą delikatną skórę jakąś tępą brzytwą. A może Inżynierowie używali depilatorów albo jakichś innych, nieskomplikowanych środków, powodowani wyłącznie modą lub poczuciem estetyki? Twarz kapłana wcale nie różniła się tak bardzo od rzeźby w sali bankietowej.
— Moja krew nic cię nie obchodzi — odparł Louis, odsuwając problem na bok. — Udajemy się do krawędzi świata. Co możesz nam powiedzieć o naszej trasie?
Twarz kapłana wyrażała szaroblade, półprzezroczyste zdziwienie.
— Żądasz ode mnie informacji? Ty, Inżynier?
— Nie jestem Inżynierem. — Louis cały czas trzymał dłoń na wyłączniku pola siłowego.
Ale kapłan, o ile było to możliwe, tylko się jeszcze bardziej zdziwił.
— Więc dlaczego prawie nie masz włosów? Jak latasz? Czyżbyś skradł sekrety z Nieba? Czego chcesz od nas? Czy przybyłeś, by zabrać mi moje zgromadzenie?
Najważniejsze wydawało się to ostatnie pytanie.
— Znajdujemy się w drodze ku krawędzi. Potrzebujemy tylko informacji.
— Możecie ją znaleźć w Niebie.
— Nie bądź taki dowcipny — poradził mu Louis.
— Przecież ty sam przybyłeś z Nieba! Widziałem na własne oczy.
— A, zamek! Przeszukaliśmy go, ale niewiele znaleźliśmy. Na przykład, czy Inżynierowie naprawdę nie mieli włosów?
— Nieraz podejrzewałem, że po prostu się golą, jak ja. Ale twoja skóra wydaje się w naturalny sposób bezwłosa.
— Używam depilatora. — Louis rozejrzał się dookoła, po morzu pełnych uwielbienia, włochatych twarzy. — A co oni myślą? Nie wydają się podzielać twoich wątpliwości.
— Widzą nas rozmawiających jak równy z równym w języku Inżynierów. Chciałbym, żeby tak dalej było, jeśli ci to odpowiada. — Zachowanie kapłana zmieniło się z niemal wrogiego w konspiracyjne.
— Czy dzięki temu umocnisz swoją pozycję? Tak, chyba tak. — Kapłan najbardziej obawiał się tego, że utraci swoich wiernych. Każdy kapłan, którego bóg zstąpiłby na ziemię i próbował bezpośrednio kontaktować się z ludem, żywiłby podobne obawy. — Czy oni nas rozumieją?
— Może jedno słowo na dziesięć.
Sprawność autopilota jako tłumacza okazała się nawet zbyt wysoka. Louis nie miał pojęcia, czy kapłan posługuje się tym samym językiem, którym mówiono w Zignamuclickclick. Gdyby to wiedział, gdyby wiedział, czym i jak bardzo różniły się oba te języki, mógłby chociaż w przybliżeniu określić, kiedy zaczął się upadek cywilizacji Pierścienia.
— Dlaczego ten zamek nazywa się Niebem? — zapytał. — Wiesz coś na ten temat?
— Legendy mówią o Zrillirze — odparł kapłan — i o tym, jak rządził ziemiami leżącymi pod Niebem.
Na tym cokole stał niegdyś jego pomnik naturalnej wielkości. Ziemia dawała Niebu smakołyki, które mogę ci wymienić, bowiem ich nazwy przetrwały do dziś w rytualnych tekstach, ale ich samych już nie uświadczysz. Czy mam…
Читать дальше