— Musimy wziąć ze sobą wszystko, co może nam posłużyć jako broń — powtarzał po raz któryś z rzędu Mówiący-do-Zwierząt, przechadzając się niespokojnie miedzy porozstawianym ekwipunkiem.
— Nie mamy żadnej broni — odparł Nessus. — Chcieliśmy pokazać, że mamy pokojowe zamiary, wiec nie zabraliśmy ze sobą żadnej broni.
— A co to jest, według ciebie? — zapytał kzin, pokazując sporą kolekcję dosyć groźnie wyglądających przedmiotów.
— Narzędzia. Tylko narzędzia. To na przykład — wskazał głową — jest przenośny laser o regulowanej intensywności strumienia światła. Nocą może służyć jako dalekosiężny reflektor. Oczywiście, trzeba bardzo uważać, żeby nie zrobić komuś krzywdy, bo w krańcowym ustawieniu promień światła jest niezwykle skupiony i ma bardzo dużą moc.
Te pistolety obezwładniające mają służyć rozstrzyganiu sporów w naszym gronie. Ładunek działa zaledwie dziesięć sekund, ale trzeba uważać, by przypadkiem nie zwolnić tego oto zabezpieczenia, bo wtedy…
— …ładunek działa ponad godzinę. To broń Jinxów, prawda?
— Tak, Louis. A to jest nieco zmodyfikowane narzędzie do kopania. Być może słyszeliście o podobnym narzędziu znalezionym niegdyś w polu statycznym Slavena…
Chodzi mu o dezintegrator Slavera, domyślił się Louis.
Rzeczywiście, przede wszystkim służył jako znakomite narzędzie do kopania. W miejscu, na które padł wąski strumień generowanego przez niego pola, ładunki elektronów zmieniały nagle znak z ujemnego na dodatni. Stała materia, pozbawiona nagle wiążących ją sił, rozpadała się momentalnie w atomowy proch.
— Jako broń nie ma żadnej wartości — zadudnił kzin. — Badaliśmy to. Działa zbyt wolno, by był z tego jakiś pożytek.
— No, właśnie. Po prostu nieszkodliwa zabawka. Z kolei ten przedmiot…
Przedmiot, który lalecznik trzymał w ustach przypominał trochę jakąś ręczną, dwulufową broń palną, z tym, że miał charakterystyczny kształt, którym odznaczały się wszystkie wytwory „rąk” laleczników:j akby ktoś zatrzymał w ruchu zmieniającą właśnie swój kształt dużą kroplę rtęci.
— …działa podobnie, jak dezintegrator Slavena, z tym, że emituje dwa promienie; drugi z nich neutralizuje pozytywny ładunek protonu. Należy bardzo uważać, by nie trafić w coś jednocześnie obydwoma promieniami.
— Rozumiem — mruknął kzin. — Gdyby obydwa promienie padły na jakąś powierzchni, nastąpiłby gwałtowny przepływ prądu.
— Właśnie.
— Czy sądzisz, że to wszystko wystarczy? Nie wiemy, z czym przyjdzie nam się tu spotkać:
— Nie jest aż tak źle — wtrącił się Louis. — Przede wszystkim, to przecież nie jest planeta. Jeżeli budowniczowie Pierścienia nie lubili jakichś zwierząt, to z pewnością zostawili je tam, skąd przybyli. Na pewno nie bodziemy mieli do czynienia z żadnymi tygrysami. Albo moskitami.
— Chyba że budowniczowie Pierścienia lubili tygrysy — jakby nigdy nic zauważyła Teela. Jej uwaga, chociaż rzucona mimochodem, nie była pozbawiona słuszności. Co wiedzieli na temat fizjologii budowniczych, a wiec i mieszkańców Pierścienia? Tylko tyle że pochodzili prawdopodobnie z pokrytej częściowo wodą planety krążącej wokół słońca typu K9 lub zbliżonego. Mogli wiec wyglądać jak ludzie, laleczniki, kzinowie, delfiny, orki lub wieloryby, ale najprawdopodobniej wyglądali zupełnie inaczej.
— Chyba bardziej powinniśmy się obawiać tubylców, niż ich zwierząt — odezwał się kzin. — Musimy zabrać całą naszą broń. Proponuję, żeby powierzyć mi dowództwo aż do czasu, kiedy bodziemy mogli stąd odlecieć.
— Mam tasp.
— Nie zapomniałem o tym, Nessus. Możesz uważać go za swoje decydujące o wszystkim veto. Sugerowałbym jednak, żebyś go nie nadużywał. Pomyślcie tylko! — Kzin górował nad nimi jak prawdziwy olbrzym, dwieście pięćdziesiąt kilogramów kłów, pazurów i pomarańczowego futra. — Przecież jesteśmy podobno istotami myślącymi. Zastanówcie się nad naszą sytuacją. Zostaliśmy podstępnie zaatakowani. Nasz statek jest częściowo zniszczony. Czeka nas nie wiadomo jak długa podróż przez całkowicie nieznane terytorium. Jego mieszkańcy dysponowali niegdyś olbrzymią potęgą. Nie wiemy, czy ciągle nią dysponują, czy też może najbardziej wyrafinowaną bronią, jaką znają jest strzała z kościanym grotem.
Równie dobrze mogą dysponować promieniami konwercyjnymi i techniką transmutacyjną, której potrzebowali do zbudowania tego… tego… — kzin rozejrzał się dookoła, po szklistym podłożu i ciemnych ścianach lawy i chyba wewnętrznie zadrżał — … tego niesamowitego tworu.
— Mam tasp — powtórzył Nessus. — To moja ekspedycja.
— Czy jesteś zadowolony z jej dotychczasowego przebiegu? Nie chcę cię urazić, po prostu pytam. To ja musze być dowódcą. Z nas wszystkich tylko ja przeszedłem przeszkolenie w sztukach wojennych.
— Może zaczekajmy jeszcze trochę — zaproponowała Teela. — Może nie spotkamy nikogo, z kim musielibyśmy walczyć.
— Właśnie — popart ją Louis. Wcale nie uśmiechała mu się myśl o dostaniu się pod komendę kzina.
— W porządku. Ale musimy wziąć broń.
Zabrali się do ładowania ekwipunku.
Oprócz broni w jego skład wchodziło także wiele innych rzeczy. Urządzenia testujące i wytwarzające żywność, filtry powietrza i wody, sprzęt campingowy…
Wśród ekwipunku znajdowały się także osobiste komunikatory, przeznaczone do noszenia na przegubie dłoni lub, w przypadku lalecznika, na karku. Były dosyć pokaźnych rozmiarów i z całą pewnością nie można ich było nazwać wygodnymi.
— Po co nam to? — zapytał Louis, bowiem lalecznik już wcześniej zapoznał ich z obsługą zainstalowanych w skuterach interkomów.
— Właściwie służą do nawiązywania kontaktu z autopilotem „Kłamcy”.
Dzięki nim można wezwać statek, gdziekolwiek się chce.
— Więc do czego mają nam się przydać?
— Do tłumaczenia, Louis. Jeżeli natrafimy na jakieś myślące istoty, bodziemy zmuszeni korzystać z usług komputera „Kłamcy” jako tłumacza.
— A, chyba, że tak.
Skończyli pakowanie. Wokół kadłuba statku pozostało jeszcze sporo ekwipunku, ale i tak nie mieliby jak go wykorzystać. Znajdowały się tam miedzy innymi skafandry próżniowe, części zapasowe do urządzeń, które stracili wraz z całym skrzydłem, wyposażenie przydatne jedynie podczas lotu w głębokiej przestrzeni. Zabrali wszystko, co mogło okazać się potrzebne — nawet filtry powietrza, choć te ostatnie raczej ze względu na znikomą wagę i rozmiary, niż dlatego, że spodziewali się je wykorzystać.
Louis był wykończony. Wdrapał się na fotel swego skutera i rozejrzał dokoła, zastanawiając się, o czym to mógł jeszcze zapomnieć. Zauważył, że Teela spogląda w górę i nawet przez zasłaniającą mu oczy mgłę zmoczenia dostrzegł wyraz przerażenia na jej twarzy.
— Nieżas! — zaklęła niezbyt pewnym głosem. — Ciągle jest południe!
— Tylko nie panikuj. Po prostu…
— Louis! Doskonale wiem, że pracowaliśmy co najmniej sześć godzin!
Jak może być ciągle południe?
— Nie denerwuj się. Przecież wiesz, że tutaj słońce nie zachodzi.
— Nie zachodzi? — Atak histerii minął równie nagle, jak się pojawił. — No, tak. Oczywiście, że nie zachodzi.
— Musimy się do tego przyzwyczaić. Zresztą, spójrz jeszcze raz; widzisz? To krawędź czarnego prostokąta.
Stojące w zenicie słońce zaczęło nagle gasnąć.
— Ruszajmy w drogę — przynaglił ich Mówiący-do-Zwierząt. — Kiedy zapadnie ciemność, powinniśmy być już w powietrzu.
Читать дальше