Lizzie parsknęła śmiechem. Drżącym, ale rozbawionym. Lekko nieprzyzwoita ironia Vicki pomogła jej się pozbierać. Jackson nigdy nie zdoła zrozumieć kobiet.
— No dobrze — mówiła Vicki — teraz usiądź i powiedz nam, co znalazłaś. Nie, nie zwracaj uwagi na monitory. Nic nie szkodzi, że K-C się dowie, że wiemy to, co wiemy. Chcesz kawy?
— Tak — odparła Lizzie. Była już wyraźnie spokojniejsza. Włosy, za które nie miała czasu targać od wyjścia z Dekonu, przylegały płasko do głowy. Addison zakończył sprawdzanie pokoju i zajął teraz pozycję między Lizzie a otwartymi drzwiami alkowy.
— A zatem: co właściwie wiemy? — zapytała Vicki.
Lizzie pociągnęła łyk kawy i zaraz się wykrzywiła. Jackson zdał sobie sprawę, że nie przywykła do prawdziwej. Usiadł naprzeciw niej i przyglądał się w milczeniu.
— Wiemy, że Kelvin-Castner wykonało model prawdopodobnego przebiegu badań nad tym neurofarmaceutykiem strachu, który… który ma Dirk. — Głos Lizzie zadrżał tylko na moment. — Większości z tego nie rozumiem. Ale wygląda to na program, który ma dostarczać danych dla doktora Aranowa według z góry ustalonej ścieżki. Niektóre punkty selekcjonera wyłapały równania realistyczności Lehmana-Wagnera… Zależnie od tego, o co zapyta doktor Aranow, drzewko decyzyjne poda mu odpowiednie dane. Tak mi się wydaje. Ale wiem na pewno, że każdą gałąź tego drzewka kończyły równania bez rozwiązań.
— Skąd wiesz, że to nie były prawdziwe dane? — zapytał spokojnie Aranow.
— Przy większości były przyszłe daty.
— Projektowane eksperymenty…
— Nie wiem — odparła Lizzie płaskim głosem. — Skąd mam wiedzieć.
Jackson zrozumiał, że nie powinien się z nią spierać, bo cała jej pewność siebie może z niej ulecieć tak samo gwałtownie, jak ją przedtem napełniła.
— Nikt z nas nie będzie wiedział, dopóki nie odpieczętujemy z powrotem terminalu — wtrąciła gładko Vicki. — I dopóki sam nie przeanalizujesz danych, Jackson. Ale z całą pewnością wygląda nam to na narzędzie do pogwałcenia warunków kontraktu, nieprawdaż?
— Wygląda — odparł Jackson. Narastał w nim ogromny, zimny gniew, jak czarna, stojąca woda. Czy Cazie wiedziała?
— Ten model prawdopodobieństwa był powiązany z plikami na pana temat, doktorze Aranow. Z przygotowanym na zamówienie portretem psychologicznym. — Lizzie spłonęła rumieńcem.
A więc Cazie wiedziała.
Jackson wstał, ale kiedy już był na nogach, nie bardzo miał dokąd się zwrócić. Lizzie wyraźnie jeszcze nie skończyła. Jego zimna, czarna wściekłość znowu wzrosła.
— Dobra robota, Lizzie — pochwaliła Vicki. — Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? Dlaczego tak bardzo chciałaś dołączyć do nas w części z bioochroną?
Ręce Lizzie zadrżały. Wylała się resztka kawy.
— Vicki…
— Nie, powiedz to. Tu i teraz. Żeby wszyscy wiedzieli o tym, o czym wie K-C.
Głowa Lizzie wciąż jeszcze drżała, ale dziewczyna mówiła spokojnym już tonem:
— Wśród głęboko ukrytych danych znalazłam też inne modele prawdopodobieństw. Te były prostsze, więc je zrozumiałam. Pokazywały różne prawdopodobne warianty mutacji tego neurofarmaceutyku. A może nie neurofarmaceutyku, a czegoś, co go wytwarza. To było trudne. Ale modele dla różnych ścieżek… te modele…
— Podaj mi przeciętną Tollersa — wtrącił chłodno Jackson. — Przeciętna prawdopodobieństwa była obliczona dla przenoszenia się infekcji drogą bezpośrednią, prawda? W kontakcie między ludźmi, przez komórki Nielsena w płynach ciała. Jaki był rachunek prawdopodobieństwa Tollersa?
Vicki wtrąciła podniesionym ze zdumienia głosem:
— Wiedziałeś?
— Zgadywałem. Miałem nadzieję, że źle. Ale taki sposób rozprzestrzeniania jest zwykle ogromnie nietrwały, przez cały czas się zmienia. Lizzie, ile wynosi liczba Tollersa dla mutanta przenoszącego się drogą powietrzną w postaci, która jest zdolna do samodzielnego przetrwania poza kulturami laboratoryjnymi albo ludzkim organizmem?
— Zero przecinek trzy procent.
Niska. Projektant — obojętne, który cholerny Bezsenny nim był — pierwotnego nosiciela — obojętne, co tym cholernym nosicielem było — zadbał przynajmniej należycie o to, żeby wykluczyć nie kontrolowaną, ogólnoświatową epidemię. Przynajmniej tyle. — A dla mutanta zdolnego do samodzielnego przetrwania i do przenoszenia się podczas kontaktów między ludźmi?
— Trzydzieści osiem przecinek siedem procent — wyszeptała Lizzie.
To więcej niż jeden na trzy. A więc teraz już wiemy, pomyślał Jackson. Zaraza lękowa może się ostatecznie rozprzestrzeniać od człowieka do człowieka przez krew, ślinę, nasienie. Przez mocz? Możliwe. Trzydzieści osiem procent szansy. Żeby wyszło tak wysokie prawdopodobieństwo, próbki w laboratorium musiały mutować jak wściekłe.
— Bałaś się, że tam na zewnątrz mogłabyś się sama zarazić — powiedziała Vicki do Lizzie. — I że wtedy nigdy nie zdołasz pomóc Dirkowi. I dlatego przyszłaś tu do nas, do strefy z bioochroną.
— Nawet jeśli założyć, że mutacja już się zaczęła — a to mało prawdopodobne — nic by nie złapała, gdyby trzymała się z dala od ludzi. Musiałaby się zetknąć bezpośrednio z krwią albo uprawiać seks, albo… O co chodzi, Lizzie?
— Albo dotykać gałek ocznych? — wyszeptała Lizzie.
— Gałek ocznych?!
— To znaczy, takich nieżywych. Och, doktorze Aranow, ja jednej dotknęłam… O Boże, a co będzie, jeśli ja to złapałam? Dirk! Dirk! Jest jakiś test, bo co, jak ja to złapałam, no co, jak ja to też złapałam?!
Dziewczyna dostała ataku histerii. Jackson przypomniał sobie, że Lizzie ma ledwie osiemnaście lat i właśnie przeszła przez okropieństwa, których Jackson nie mógł sobie nawet wyobrazić. Lizzie zaniosła się łkaniem, a wtedy Vicki odprowadziła ją dokądś korytarzem. Po chwili usłyszał, jak zamykają się za nimi jakieś drzwi. Był wdzięczny za tę nieoczekiwaną chwilę ciszy.
Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim Vicki wróciła, choć pewnie wcale tak nie było. W genomodyfikowanych fiołkowych oczach znać było wyraźnie zmęczenie. Musi już być strasznie późno.
— Lizzie śpi.
— To dobrze — odparł Jackson.
Vicki stała metr od niego, nie próbowała go dotknąć.
— No to co teraz będzie?
— Kelvin-Castner wymaże fałszywe drzewko danych i przeprowadzi prawdziwe badania. — Jackson popatrzył na ciemny ekran. — Słyszycie, dranie? Teraz przynajmniej macie odpowiednią motywację. Tu chodzi nie tylko o Amatorów, co się nawdychali jakichś dziwacznych cząsteczek. Dopadli także Brookhaven, czy nie tak? Chronione polem enklawy też mogą się zarazić. Wy możecie się zarazić. Lepiej poszukajcie antidotum.
Czekał, na wpół spodziewając się, że ujrzy twarz Thurrnonda Rogersa, Aleksa Castnera czy choćby Cazie. Ekran pozostał pusty.
— A więc teraz wszyscy jesteśmy po tej samej stronie — odezwała się Vicki. — Jak milutko.
— Właśnie — zgodził się z goryczą Jackson.
— Tylko że — ciągnęła Vicki — że ty, ja i Theresa wiemy coś, o czym nie wie reszta świata. Tym razem Miranda Sharifi i jej Bezsenni już nas z tego nie wyciągną. Nie będzie już żadnych cudownych strzykawek z Azylu, Edenu ani z Selene. Wszyscy Superbezsenni nie żyją.
Jackson gapił się na nią w zdumieniu.
— Nie, nie powinniśmy trzymać tego w sekrecie, Jackson. Musimy powiedzieć tym z K-C. Musimy zawiadomić agencje informacyjne, rząd i wszystkich ludzi, którzy tak desperacko liczą na to, że Miranda Sharifi wybawi nas raz jeszcze. Bo K-C już nie ma co liczyć na kolejną pomoc z nieba. Rząd musi się włamać do Selene, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. A ludzie mogą już przestać wysyłać te swoje apele do Mirandy, bo tym razem nie będzie już żadnych dea ex machina. Machina się zepsuła, a dea nie żyją. Jackson, przytul mnie… Nie obchodzi mnie, kto to będzie oglądał.
Читать дальше