— Jest… jest moim gościem. — Czy to wystarczy? Cazie sądziłaby, że wystarczy. Theresa powtórzyła pewniejszym głosem: — Moim gościem. Moim — Theresy Aranow.
— Umieszczamy w aktach zapis, że wobec braku powiadomienia Nowojorskiego Departamentu Policji o zarzutach wobec obywatelki Elizabeth Francy, numer identyfikacyjny CLM-03-9645-957, zostaje ona zwolniona po uzyskaniu poręczenia od Theresy Katherine Aranow, obywatelski numer identyfikacyjny CGC-02-8736-341. Dziękujemy za korzystanie z usług Ochrony Pattersona.
Theresę ogarnęła nagła fala paniki.
— I dziecko! Pozwólcie mi też zabrać dziecko, dziecko Lizzie, zapomniałam, jak się nazywa… dziecko!
System nie zareagował.
Theresa przymknęła powieki, próbując odzyskać nad sobą kontrolę. Cazie nie wpadałaby w panikę. Cazie poczekałaby, żeby zobaczyć, czy Lizzie wyjdzie, trzymając na ręku dziecko… Cazie poczekałaby, a potem podjęłaby decyzję… Przecież jest Cazie.
— Pani Aranow? — usłyszała głos Lizzie. — Thereso?
Theresa otwarła oczy. Lizzie stała przed nią, bez dziecka. Wpatrywała się w Theresę oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia, a Theresa przypomniała sobie, jak musi teraz wyglądać.
— Gdzie… gdzie jest dziecko? — zapytała.
— Dziecko? To znaczy: moje dziecko? W domu, z moją matką. Dlaczego pani pyta?
— Myślałam…
— Co się pani stało?!
Po tym pytaniu Theresa zupełnie się załamała. Nie jest Cazie. Teraz, kiedy ma obok siebie kogoś jeszcze, kogoś o wiele silniejszego… Teraz, kiedy Lizzie przypomniała jej, jak wygląda… Teraz, kiedy udało się wyciągnąć Lizzie… Już nie była dłużej Cazie. Była Theresa Aranow i czuła, jak jej oddech zaczyna się rwać. Patrzyła, jak jej wymizerowana ręka wczepia się w ramię wymiętoszonej amatorskiej dziewczyny, która, jak przypuszczała Theresa, mogła być w tej chwili jedynym oprócz niej człowiekiem w enklawie, bezpośrednio narażonej na atak nuklearny. Theresa jęknęła przeciągle.
— Nie, tutaj tego nie rób — mówiła do niej z daleka Lizzie. — Boże, to tak jak u Shockeya, prawda? A ty nawet nie wdychałaś tego neurofarmaceutyku… No, nie upadnij, oprzyj się na mnie… Nie, czekaj, muszę mieć z powrotem swój terminal. System budynku! Chcę z powrotem plecak, z którym tu przyszłam!
Pod Theresa ugięły się osłabione nogi. Kule poleciały z hukiem na podłogę, a ona w ślad za nimi. Później — o ile później? — czuła, jak ją na pół wloką, na pół wynoszą na zewnątrz. Została wepchnięta do robotaksówki. Ktoś trzymał ją mocno za ramiona.
— No, dziewczyno, nic się nie dzieje. No, dziewczyno — powtarzała wciąż Lizzie. — Nie możesz być taka. Nie możesz być taka, jesteś mi potrzebna!
Jesteś mi potrzebna. Tyle zdołało do niej dotrzeć. Jesteś mi potrzebna. Tak jak potrzebna bywa Cazie, jak Jackson… ale przecież nie Theresa. Ludzie nigdy nie potrzebują Theresy, bo to ona zawsze wszystkiego i wszystkich potrzebuje.
Ale nie tym razem.
Jeszcze raz skoncentrowała się, żeby być Cazie. Oddech uspokoił się, znów widziała przed sobą ulice, palce puściły Lizzie. Znów w mózgu przeskoczył jakiś pstryczek.
Lizzie gapiła się na nią w zdumieniu.
— Jak to zrobiłaś?
— Nie… Nie potrafię wyjaśnić.
— No dobrze, w takim razie nie wyjaśniaj, mamy ważniejsze sprawy. Gdzie można polecieć, żebyśmy mogły w spokoju pogadać?
— Do domu!
— Nie. Na pewno jest podsłuch. Co to za las?
— Central Park. Ale nie możemy…
— Taksi — rzuciła Lizzie — leć do Central Parku i zatrzymaj się w jakimś odosobnionym miejscu, żeby nie było ludzi w promieniu stu metrów.
Robotaksówka śmignęła przez ulice enklawy, wleciała do parku i zatrzymała się pod ogromnym klonem cukrowym niedaleko East Green. Jedną ręką Lizzie wywlokła Theresę z taksówki, w drugiej ściskała swój fioletowy plecak, który zaraz otworzyła na trawie i wyciągnęła ze środka terminal. Taksówka śmignęła z powrotem.
— Chciałam, żeby poczekała! — zmartwiła się Lizzie. — Zresztą nie szkodzi, wezwiemy sobie następną. Muszę natychmiast znaleźć doktora Aranowa. Muszę zaryzykować i do niego zadzwonić.
— Jackson jest w Kelvin-Castner — odezwała się Theresa. Otuliła się ramionami, jej wymizerowane ciało było zmarznięte i wyczerpane. — Ale nie można się do niego dostać. Wszystkie telefony do niego przejmuje Cazie, nawet najpilniejsze. Nie chciała, żebym o tym wiedziała, ale… ale Azyl został zbombardowany i zniszczony.
Lizzie przez chwilę nic nie mówiła. Nie wyglądała na zdziwioną. Ale po chwili zapytała powoli i wyraźnie:
— Jesteś pewna?
— Tak — Theresa znów poczuła w oczach łzy. — Widziałam… w wiadomościach.
— Kto to zrobił?
Theresa tylko potrząsnęła przecząco głową.
— Dlaczego płaczesz? — zdziwiła się Lizzie. — Przecież tam byli tylko Bezsenni, zgadza się?
— Leisha… Miranda…
— Miranda Sharifi jest na Księżycu. W Selene. I kto to jest ta Leisha? Nieważne, daj mi chwilę pomyśleć.
Lizzie siedziała w milczeniu przed nie włączonym terminalem. Theresa z trudem panowała nad sobą. Jest Cazie… jest Cazie… nie, wcale nie. Jest Theresa Aranow, chorą, osłabioną i odsłoniętą, w samym środku Central Parku, a tak strasznie chciała być teraz w domu i położyć się spać.
Lizzie powiedziała bardzo powoli:
— To Azyl stworzył ten neurofarmaceutyk, który zaatakował moje dziecko. I moją matkę, i Billa… ich wszystkich. W każdym razie wydaje mi się, że to Azyl. Potem monitorowali moje plemię, wysyłali głęboko zaszyfrowane strumienie danych, a nie wiem, skąd by w ogóle mogli wiedzieć, że jesteśmy zainfekowani, gdyby sami tego nie sprawili. Tylko… tylko że teraz wszyscy nie żyją, wszyscy Bezsenni… O Boże, Thereso, tylko mi się nie rozklejaj!
— Chcę… do domu.
— Nie możemy. Muszę znaleźć doktora Aranowa. Jeśli nie można do niego zadzwonić, będziemy musiały tam polecieć… Słuchaj, wezwę teraz robotaksówkę przez swój terminal. Spokojnie czekaj.
Theresa nie poczekała. Ale też nie wpadła w panikę: była na to zbyt wyczerpana. Próbowała powiedzieć Lizzie, że robotaksówka nie zawiezie ich do Kelvin-Castner w Bostonie, bo nie może opuścić enklawy, ale była zbyt zmęczona, by udało jej się sformułować myśl. Zapamiętała tylko, jak zasypia na trawie w Central Parku — genomodyfikowanej, pachnącej — a potem dręczyły ją męczące sny o wszystkich Bezsennych, którzy odeszli i nigdy nie powrócą.
JACKSON SIEDZIAŁ W ATRIUM KELVIN-CASTNER NA BIAŁEJ marmurowej ławce wraz ze swoim prawnikiem, dookoła znajdowały się białe marmurowe kolumny, dekoracyjna sadzawka o mlecznobiałej wodzie. Mleczną powierzchnię wody przecinała z rzadka srebrzysta rybka, genomodyfikowana i lśniąca. Białe kolumny pożyłkowano delikatnymi srebrnymi nitkami. Kiedy Jackson siedział tu ostatnim razem, korytarz był cały w podwójnych helisach. Ktoś go widocznie przeprogramował. Prawnik Jacksona, zapięty aż po samą szyję, kosztował trzy razy tyle, co zwykłe prawnicze wydatki TenTechu, za co świadczył „natychmiastowe, wyłączne i nadrzędne” usługi. Przed godziną Jackson wezwał go z najlepszej firmy prawniczej na Manhattanie, powodując tym samym odłożenie kilku innych spraw. W zaistniałej sytuacji Jackson nie chciał współpracować z żadnym z prawników TenTechu. Mogli przecież przespać się z Cazie.
— Nie mogą trzymać nas tu bez końca, prawda? — zapytał.
— Nie — odparł Evan Matthew Winterton z firmy Cisneros, Linville, Winterton i Adkins. Genomodyfikowano go na w pewnym sensie osiemnastowieczny typ urody: pociągła i koścista arystokratyczna twarz, ostre, głęboko osadzone oczy, długie, delikatne, ale silne palce. Winterton przerzucił kilka stron w swoim elektronicznym notatniku.
Читать дальше