Dziewczynka postawiła dziecko na ziemi, a ono natychmiast się przewróciło. Miało słabe kostki.
Lizzie ruszyła dalej, zostawiając za sobą tę dwójkę dzieci. Lepiej byłoby odczekać, aż opuszczą tę okolicę, ale nie miała na to siły. Ostrożnie przekradała się przez Manhattan, trzymając się kierunku wskazywanego przez linię kolejową, nawet kiedy musiała odbić nieco bardziej na północ, żeby ominąć ludzi. Na południu, i przed sobą, i za sobą widziała wieże Wschodniego i Zachodniego Manhattanu, rozdzielone szeroką połacią parku. Wieżowce połyskiwały w słońcu, a na ich tarasach, pod kopułami z energii Y, kwitły rozbryzgi genomodyfikowanych kolorów. Przez niewidzialne bramy w niewidzialnych kopułach wlatywały i wylatywały helikoptery.
Po południu dotarła do naziemnej bramy w enklawie Wschodniego Manhattanu.
Była teraz otoczona swego rodzaju ruiną wsi pośród ruin miasta. Połowa budynków, które, jak zgadywała Lizzie, musiały stać tu od początku, pozostała nietknięta i pusta, w dalszym ciągu otoczona przez nieprzenikalne pola. Druga połowa leżała w gruzach, spalona, zbombardowana lub po prostu porąbana na kawałki zwykłą dziką siłą ludzkich ramion. Dookoła nich i pomiędzy nimi ludzie pobudowali sobie szałasy z kartonu, kawałków pianki, arkuszy plastiku, a nawet z popsutych robotów. No cóż, wszystkim plemionom musi starczyć to, co znajdą. Ale te szałasy także były poniszczone i zrujnowane — niektóre załatano, inne nie — jakby odbyła się tu jakaś druga Wojna o Przemianę. A potem trzecia i czwarta.
Lizzie nie widziała żadnych ludzi, ale wiedziała, że tu są. Tu zniszczona ścieżka, nie zarośnięta chwastami, gdzie indziej świeży bukiet polnych kwiatów, porzucony przez bawiące się dziecko. I, co najdziwniejsze, oprawny w ramy obraz przedstawiający jakiegoś mężczyznę w bardzo staroświeckim stroju, ze sztywnymi falbankami przy rękawach i wokół karku, trzymającego w ręku jakąś wysadzaną klejnotami książkę. Skąd tutaj coś podobnego? Lizzie ukryła się tak, by mieć bramę w zasięgu wzroku, i czekała.
Nagle zadzwonił jakiś dzwonek.
Natychmiast zewsząd zbiegli się ludzie ukryci za stertami gruzu, w szałasach, a nawet w podziemnym tunelu. Amatorzy, ale ubrani inaczej niż wszyscy, których Lizzie dotąd widywała, w wołowskie ubrania: wysokie buty, krótkie obcisłe koszulki, długie spodnie, eleganckie płaszcze. Ale wszystko bez ładu i składu: nikt nie miał na sobie kompletnego stroju. Ludzie ci — kobiety, dzieci i kilku mężczyzn — nie sprawiali wrażenia niebezpiecznych. Zebrali się wokół bramy do enklawy. Jeszcze raz zadzwonił tamten dzwonek.
Jeśli Lizzie chce widzieć, co się dzieje, musi się wmieszać między nich. Ostrożnie zbliżyła się do tłumu. Cuchnęli. Ale nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. W takim razie nie należą do jednego plemienia, w którym wszyscy się znają i trzymają się razem. To tylko banda żałosnych ludzików. Przepchnęła się na czoło grupy.
Kopułę enklawy przydymiono na szaro do wysokości około czterech i pół metra, powyżej znów stawała się przejrzysta. Pewnie mieszkańcy nie życzyli sobie, żeby Amatorzy zaglądali do środka, psując im widok zadbanych ogródków. Brama, czarny zarys na tle szarego pola energii, nagle zniknęła. Wszyscy wpadli biegiem do wnętrza enklawy.
To przecież nie może być aż tak proste!
I nie było. Wewnątrz znajdowała się kolejna, szczelnie zamknięta kopuła, pełna… Czego właściwie? Stert ubrań, pudeł wypełnionych najróżniejszymi rzeczami. Lizzie dojrzała lalkę z pękniętą głową, jakieś niedobrane naczynia, porysowane drewniane pudełko, kilka koców. Wtedy wszystko pojęła. Woły ze Wschodniego Manhattanu rozdawały rzeczy, których same już nie chciały.
Ludzie porywali różne przedmioty ze stert, z pudeł i sobie nawzajem z rąk. Trochę się przepychali, ale nie wyniknęła przy tym żadna poważna bójka. Lizzie rozglądała się uważnie, próbując ogarnąć wzrokiem wszystko: i budowę kopuły, i porzucone graty. Ubrania, obrazy, zabawki, pościel, doniczki, meble, plastiki — nic elektronicznego albo na energię Y, nic, co mogłoby posłużyć jako broń. W trzy minuty kopuła została wyczyszczona do cna, a wszyscy Amatorzy uciekli, unosząc swoje zdobycze.
Lizzie czekała, czując, jak serce w piersi zaczyna jej walić coraz mocniej.
— Proszę teraz opuścić kopułę — odezwał się surowy głos robota. — Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.
Lizzie została na miejscu, namacawszy palcami włącznik pola.
— Proszę teraz opuścić kopułę. Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.
Na zewnątrz ktoś krzyknął coś niezrozumiale. Amatorzy na moment zamarli w bezruchu, a potem rzucili się do biegu.
— Proszę teraz opuścić kopułę. Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.
A potem, tak po prostu, Lizzie znalazła się na zewnątrz. Tylna ściana z energii bezceremonialnie wypchnęła ją, zamykając się tak szybko, że Lizzie upadła na twarz.
Amatorzy nadal biegli z krzykiem, niknąc po kolei w swoich dziurach i jamach. Niektórzy nie byli dość szybcy. Banda rabusiów, przeważnie mężczyzn, ale było wśród nich i kilka kobiet, runęła na nich i zaczęła grabić wołowskie graty — przewracali ludzi na ziemię, z krzykiem, z wyciem deptali kradzionymi ciężkimi buciorami po twarzach i ciałach leżących.
Lizzie potoczyła się z powrotem pod kopułę, która dopiero co ją wypchnęła. Teraz pojęła, dlaczego szałasy były wciąż niszczone i wciąż łatane od nowa. Taka była cena za życie w cieniu zużytej dobroczynności enklawy: ktoś zawsze przyjdzie coś zabrać, stosując przy tym w mniejszym lub większym stopniu przemoc.
Lizzie dźwignęła się i zaczęła przemykać bokiem wzdłuż ściany kopuły. To bezcelowe — była najlepiej widocznym i najlepiej wyposażonym celem. Zaczęło ją okrążać dwóch mężczyzn.
— Plecak! Bierz go, Tish!
To jednak nie dwóch mężczyzn, a mężczyzna i kobieta — wysoka i barczysta jak facet. Miała fioletowe oczy, okolone bardzo gęstymi rzęsami. Genomodyfikowana!
Piękne wołowskie oczy obrzuciły Lizzie szyderczym spojrzeniem, ręce wyciągnęły się do niej, ale napotkały energetyczną przeszkodę.
— O, kurwa! Ta tu ma pole! — Głos zabrzmiał jak u prawdziwej Amatorki.
Tish miała nad Lizzie przewagę jakichś piętnastu kilogramów. Naparła na nią bokiem, aż Lizzie potoczyła się na ścianę kopuły i osunęła się po niej na ziemię. Skuliła się, jęknęła, dłonią obmacała wnętrze buta. Tish opadła przy niej na kolana, a jej fioletowe oczy rozjaśniła radość zadawania bólu, kiedy złapała Lizzie w okolicach karku i zaczęła nią potrząsać jak pies kością.
— Mówisz, że nie mogę się dostać do środka, co? Ale za to mogę tak tobą potrząsnąć, że ci kark strzeli, tak tak, tam w środku twojego bezpieczniutkiego pola…
Lizzie wyciągnęła z buta nóż Billy’ego do oprawiania królików, po czym z całej siły wbiła go tamtej pod mostek.
Codziennie ostrzyła ten nóż w czasie długich godzin spędzanych w ukryciu. A mimo to zaskoczyło ją, że tak ciężko jest przepchnąć ostrze przez tkanki i mięśnie. Pchała jednak, dopóki nie poczuła, że zagłębiło się aż po sam trzonek.
Piękne oczy Tish otwarły się szeroko. Zwaliła się do przodu, na Lizzie, otoczyła ją ramionami jak w uścisku.
Lizzie zepchnęła ją z siebie i rozejrzała się dziko dookoła. Towarzysz Tish, który kazał jej brać plecak, walczył teraz po drugiej stronie placu z jednym z niewielu mężczyzn, jacy tu pozostali przy życiu. Miał wyraźną przewagę. A dookoła pełno było innych rabusiów, za minutę może zaatakować kolejny… Lizzie miała ledwie kilka chwil.
Читать дальше