Miała do pokonania ponad dwa kilometry.
Ciemności zapadały znacznie szybciej, niż to sobie wyliczyła. Dobrze ją kryły, ale jakoś bała się pełznąć po nie oświetlonym moście. Nie bała się, że spadnie, tylko… tylko czego? Po prostu się bała. Wszystkiego.
Nie, wcale nie. W końcu jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jedynym Amatorem, jaki kiedykolwiek starał się odebrać Wołom władzę polityczną. Nie będzie się bała. Tylko tacy jak jej matka bali się wszystkiego — nawet zanim dostali ten neurofarmaceutyk.
„Zostań w domu, dziecko, tam gdzie twoje miejsce” — usłyszała znów głos Annie. Mój Boże, ależ będzie szczęśliwa, kiedy stanie się za stara, żeby słyszeć w głowie głos matki. Ile by musiała mieć lat? Pewnie nie mniej niż trzydzieści.
Potem usłyszała coś innego: głosy ludzi, którzy szli przez most od strony Manhattanu.
Zaczęła pełznąć jeszcze szybciej. Teraz widziała światło, które nieśli, jasną latarkę Y, kołyszącą się w oddali. Jak daleko? Wiatr musi wiać w jej stronę, przywiał tu ich śmiech. Męski śmiech.
To powinno gdzieś tutaj być, już uszła spory kawałek od poprzedniego…
Wymacała je wreszcie w ciemnościach, niewielkie wzniesienie na krawędzi mostu, wykorzystywane w czasie napraw. Tutaj techniczni przytwierdzali swoje pojazdy, a potem włączali dodatkowe pole, które poszerzało powierzchnię mostu, aby łatwiej było manewrować. Pole to mogło udźwignąć całe tony sprzętu, jeśli zaszła taka potrzeba. Mogło się także wyginać pod każdym żądanym kątem. Lizzie przeczytała o nich w swojej kryształowej bibliotece, w której jednak nie mogła znaleźć włączających je kodów. Nie odważyła się połączyć z satelitą, żeby wyszperać tę informację w banku danych korporacji kolejowej.
Teraz nie miała już innego wyboru.
— Włączyć system — szepnęła. — O Boże, włączyć system. Minimalna głośność.
— Terminal włączony — odszepnął komputer.
Pracowała, jak umiała najszybciej, mrucząc gorączkowo do terminalu, zezując w stronę błyskającej z przodu latarki. Chyba się zatrzymała. Od czasu do czasu wiatr przywiewał ku niej niewyraźne, podniesione głosy — to chyba jakaś kłótnia. A niech się kłócą, biją, niech się nawet pozrzucają z tego mostu… A co będzie, jeśli to ją zrzucą z mostu? Nie umiała pływać.
„Zostań w domu, dziecko, gdzie twoje miejsce”.
— Ścieżka siedemdziesiąt cztery, kod J — próbowała Lizzie. No, dalej, dalej… To musi być coś prostego, może nawet jakiś standardowy kod przemysłowy, żeby mogli go łatwo zapamiętać wciąż zmieniający się techniczni z ekip remontowych. Nie powinno tu być zbyt wielu utrudnień albo automatycznych zmian — stanowiłyby przeszkodę w razie nagłego wypadku. Musi to być coś naprawdę prostego, niezbyt dobrze zabezpieczonego.
No, wreszcie.
Latarka znów sunęła w jej stronę. Lizzie porwała swój terminal i plecak. Położyła dłoń na ciemnym wzgórku i wymówiła kod. Bezgłośnie — Bogu dzięki, że bezgłośnie! — most rozciągnął się nad wodę, przejrzystą, niknącą w ciemnościach platformą energii.
Lizzie zawahała się. To wygląda tak niematerialnie. A jeśli ona tam wpełznie, a to coś po prostu spuści ją w dół, do rzeki… Ale tak nie może się stać. Energia Y nie jest bezcielesna. Energia Y to najpewniejsza i najsolidniejsza rzecz, jaka pozostała ze starych czasów, sprzed Wojen o Przemianę, kiedy życie było jeszcze bezpieczne. Głosy zaczęły krystalizować się w słowa. „Pospieszcie się…” „Gdzie jest…” „Nigdy nie damy rady…” „Dziewczyna Janeyów…”
Mogą być w porządku. Mogą być zwykłymi, normalnymi ludźmi, którzy przechodzą przez most. Ale mogą też być jak tamte zwierzęta w zajezdni. Lizzie jeszcze raz spojrzała na prawie niewidoczne pole i przymknąwszy oczy, wtoczyła się na nie. Wyszeptała odpowiedni kod i poczuła, jak pole pod nią wygina się, porusza i przesuwa ją pod most, jakby miała dokonać inspekcji i napraw.
Lizzie ostrożnie otworzyła oczy. Leżała kilka centymetrów pod mostem, którego spodnia strona najeżona była wystającymi guzami i ekranami. Niektóre to pewnie terminale. Raz jeden nie czuła żadnej chęci, żeby w nich poszperać. Pomacała ręką wzdłuż krawędzi podtrzymującego ją pola, żeby sprawdzić miejsce, w którym styka się z mostem. O ile mogła wyczuć, całe pole gładko wsunęło się pod most, a z góry można je było wyśledzić tylko wtedy, gdyby ktoś akurat specjalnie rozglądał się za wystającym polem energetycznym. Nad jej głową przetoczyła się gromada ludzi. Odczekała jeszcze kilka minut po tym, jak ustały ostatnie drgania. Potem wyszeptała kod, dzięki któremu rozszerzenie mostu wydźwignęło ją z powrotem, a następnie taki kod, który je zamknął.
Na wschodnim krańcu mostu linia kolejowa się rozdzielała: jedna odnoga biegła na południe, wzdłuż zachodniego brzegu rzeki, wąskim pasmem lądu między jej wodami a kopułą enklawy Zachodniego Manhattanu, druga — skręcała na północ, żeby okrążyć tę enklawę, a potem także i Central Park. Tam, jak wiadomo było Lizzie, znajdowały się ruiny dawnego Nowego Jorku Amatorów. Obecnie nie mieszkało w tym rejonie zbyt wielu ludzi — połamana pianka budowlana i porozwalane kamienie nie dostarczały wiele pożywienia. Ci zaś, którzy tam zostali, byli raczej niebezpieczni.
Ale nie miała wyboru. Tędy wiodła droga do doktora Aranowa.
Otulona osobistym polem, Lizzie ukryła się w gęstych zaroślach, żeby doczekać ranka. Była raczej pewna, że nikt jej tu nie dojrzy, ale długo nie mogła zasnąć.
W świetle dnia Nowy Jork wyglądał jeszcze gorzej, niż go sobie wyobrażała.
Nigdy przedtem nie widziała nic podobnego. Nie, jednak widziała — na tych hologramach z historii, które Vicki uparcie kazała jej studiować w programach edukacyjnych, zanim Lizzie dorosła na tyle, żeby tupnąć nogą i uczyć się tylko tego, na co miała ochotę. Tamte hologramy pokazywały takie właśnie miejsca: wypalone ruiny, porośnięte chwastami. Ulice tak zatarasowane gruzem, że trudno się było domyślić, w którą stronę niegdyś biegły. Porozrzucane i poskręcane kawałki metalu, poprzedzielane czarnymi, szklistymi połaciami, gdzie jakaś broń stopiła wszystko w jedną gładź. Lizzie zawsze myślała, że tamte hologramy były wymyślone, tak samo jak programy z literaturą, które Vicki kazała jej oglądać. A jeśli nie zupełnie wymyślone, to chociaż podkolorowane.
Ale to rozwalone miasto było jak najprawdziwsze.
Sunęła ostrożnie wśród paskudnych ruin, cały czas nasłuchując. Kilka razy dobiegły ją jakieś głosy. Natychmiast wskakiwała w pierwszą z brzegu kryjówkę i czekała, aż tamci przejdą. Nie widziała ich i była z tego bardzo zadowolona.
W niektórych zrujnowanych budynkach mieszkali ludzie. Widziała kobietę dźwigającą wodę z rzeki, mężczyznę, który skręcał linę, Odmienione dziecko, które goniło za piłką. A potem nie Odmienione dziecko, niesione przez dziewczynkę, na oko dziesięcioletnią.
Odmieniona dziewczynka była półnaga i brudna, ze zmierzwionymi włosami. Ale jej skóra lśniła zdrowiem, a ona sama szła pewnym krokiem przez stertę gruzu, z dzieckiem przytulonym do piersi. Chłopczyk — a może dziewczynka? — miał około roku, mniej więcej tyle, co dziecko Sharon, Callie. Ale nóżki miał przykurczone i słabe, brzuszek wydęty, a rączki jak patyczki. Z otwartej rany na nóżce sączyła się ropa. Kiedy dziewczynka posadziła go na ziemi, zamiauczał i wyciągnął w górę rączki, które natychmiast opadły bezsilnie z powrotem.
Tak właśnie będą wyglądać wszystkie niemowlęta, jeśli Miranda Sharifi nie da już więcej strzykawek Przemiany, a Azyl rozprzestrzeni wszędzie neurofarmaceutyk strachu. Właśnie tak.
Читать дальше