— Nie leć z nimi, Dan.
W dłoni znów ściskałem opróżnioną do połowy szklaneczkę.
— To było chronione połączenie, Nick. Rozmowa prywatna. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje słowa.
— To może być pułapka, mimo tego, co twierdzi Maleck. Mogli go wykorzystać. Sam powinieneś to wiedzieć!
Z tonu Demetriosa przebijało zniecierpliwienie; durny Śpiący znowu przegapił to, co oczywiste. Zobaczyłem go jako ciemny kształt w tysięcznych odcieniach szarości, falujących w subtelnych wzorach, których nigdy nie będę w stanie pojąć.
— Nick, a załóżmy — no, załóżmy — że chce mi się raz porozmawiać sobie z kimś prywatnie, a nie chcę, żebyś ty tego słuchał? Z kimś, kto nijak się nie ma do Huevos Verdes? Z kimś w ogóle innym?
Nick gapił się na mnie w milczeniu. Wtedy dopiero usłyszałem, jak mówię. Jak Amator. Szklaneczka znów była pusta. Hotelowy system łączności odezwał się uprzejmie:
— Proszę wybaczyć, ale dwóch mężczyzn prosi o wpuszczenie do pańskiego apartamentu. Czy chce pan otrzymać najpierw ich wizerunki?
— Nie — odpowiedziałem. — Dawaj ich tutaj.
— Dan… — zaczął Nick. Wyłączyłem obraz, ale to nic nie dało. Jakiś kod nadrzędny Superbezsennych. Czy istniało jeszcze coś, czego nie umieją zrobić?
— Dan! Słuchaj, nie możesz tak… Odłączyłem terminal od odbiornika energii Y.
Agenci ANSG wcale nie wyglądali na agentów ANSG. I pewnie tak właśnie ma być. Obaj między czterdziestką a pięćdziesiątką. Po wołowsku przystojni. Po wołowsku uprzejmi. I pewnie po wołowsku bystrzy. Ale nawet jeśli myślą w tych wszystkich swoich długich wołowskich słowach, to przynajmniej w rządku, jedno za drugim, a nie w wiązkach, zbitkach i całych sznurkowych bibliotekach.
Na purpurową kratownicę spadły płatki śniegu, chłodne i czyste.
— Napijecie się, chłopcy?
— Tak — odpowiedział jeden z nich, odrobinę za szybko. Zanim jeszcze zdołałem skończyć. Ale odczuwałem go prawie tak samo solidnie i prawie tak samo czysto jak Malecka. Poczułem się zmieszany. Przecież są z ANSG. Dlaczego czuję, że nie mają nic do ukrycia?
— Rozmyśliłem się — powiedziałem. — Lećmy od razu tam, gdzie mnie zabieracie.
Skierowałem wózek w stronę drzwi, zaczepiłem o framugę i uderzyłem w nią nogami. Ale kiedy znaleźliśmy się na dachu hotelu, nocny chłód zaraz mnie otrzeźwił. Przynamniej trochę. Na dachu lądowały helikoptery, zwożące pierwszych imprezowiczów; było tuż po północy. Seattle zbudowane jest na kilku wzgórzach, a mój hotel znajdował się na jednym z większych. Mogłem stąd zobaczyć to, co było za enklawą: na zachodzie ciemne wody Puget Sound i wysrebrzoną księżycowym blaskiem Mount Rainier. Nad głową zimne światła gwiazd, pod stopami zimne światła miasta. U podnóży wzgórz dzielnice Amatorów, z wyjątkiem brzegów Sound, bo tereny nadrzeczne były dla nich o wiele za dobre.
Helikopter ANSG, uzbrojony i chroniony polem, wyruszył na wschód. Światła rychło zniknęły mi z pola widzenia. Wszyscy milczeli. Może spałem — mam nadzieję, że jednak nie.
„Daj spokój tatusiowi, on śpi”.
„On jest pijany”.
„Dan!”
Dan! — mówił Nick przez telefon. Mówiło Huevos Verdes. Mówiła Miranda Sharifi. Dan, zrób to a to. Daj taki a taki koncert. Posiej taką a taką podświadomą ideę. Dan…
Kratownica zwinęła się w mojej głowie, snując się w przestrzeni jak bagienny wyziew znad mokradeł, w których utopił się w końcu mój tatko, pijany jak bela. Długi czas później znalazły go jakieś dzieciaki. Myślały, że to gnijący w wodzie pień.
— Jesteśmy na miejscu, panie Arlen. Proszę się obudzić.
Wylądowaliśmy na platformie w jakimś ciemnym, dzikim zakątku, z wystającymi tu i ówdzie spośród gęstego lasu ogromnymi skałami, po których zorientowałem się, że jesteśmy w górach. W głowie coś łupało. Jeden z agentów włączył przenośną lampę, po czym wyłączył światła helikoptera. Wysiedliśmy.
— Gdzie jesteśmy?
— W Górach Kaskadowych.
— Ale gdzie?!
— Jeszcze tylko kilka minut, panie Arlen.
Odwrócili wzrok, kiedy ładowałem się do wózka. Wózek unosił się na swojej poduszce sześć cali nad wąską wydeptaną ścieżką, która od platformy lądowiska wiodła w głąb lasu. Podążyłem za agentami, którzy przyświecali mi lampą. Czerń pod drzewami po obu stronach ścieżki była jak lity mur. Czułem zapach sosnowych igieł i butwiejących liści.
Ścieżka dobiegła do niskiego budynku z pianki budowlanej, zbyt małego, by mógł być naprawdę ważny. Nie było w nim okien. Agent zbliżył oko do skanera siatkówkowego, wypowiedział głośno kod i drzwi otworzyły się przed nami. Wnętrze rozjarzyło się światłem. Po chwili wypełniła je winda. Po powtórzeniu operacji z odbitką siatkówkową i kodem wsiedliśmy do niej i zjechaliśmy pod ziemię.
Drzwi windy otworzyły się, ukazując wielkie laboratorium z całym mnóstwem powyłączanej maszynerii. Z jednych z wielu bocznych drzwi wypadła kobieta w fartuchu laboratoryjnym.
— Czy to on?
— Tak — odparł agent; zdołałem uchwycić jego szybkie spojrzenie, które miało sprawdzić, czy Śniący na jawie nie czuje się urażony tym, że go nie rozpoznano. Uśmiechnąłem się.
— Witam, panie Arlen — odezwała się z powagą kobieta. — Jestem doktor Carmela Clemente-Rice. Dziękuję, że zgodził się pan przyjechać.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem, bardziej urodziwą niż sama Leisha. Miała włosy tak czarne, że aż niebieskawe, ogromne oczy z czystego granatu i nieskazitelną cerę. Mogła mieć trzydziestkę, ale oczywiście mogła też być o wiele starsza. Wołowskie genomodyfikacje. W swojej głowie widziałem ją spowitą w smużące się kształty smutku. Ręce trzymała złożone przed sobą.
— Pewnie się pan zastanawia, po co pana tu ściągnęliśmy. To nie są urządzenia ANSG, panie Arlen. To nielegalny zakład genetyczny, który odkryliśmy i przejęliśmy. Przygotowanie tej operacji zajęło nam cały rok. Znów proces pracujących tu techników i genetyków; następny. Teraz wszyscy siedzą w więzieniu. Zwykle potem ANSG likwiduje nielegalne laboratorium, ale jest kilka przyczyn, dla których tego laboratorium nie możemy zlikwidować. Za chwilę sam pan zobaczy.
Rozłożyła ręce i wykonała dziwaczny gest, jakby chciała mnie do siebie przyciągnąć. Albo przyciągnąć do siebie moje myśli. Spojrzenie granatowych wołowskich oczu ani na chwilę nie opuściło mojej twarzy.
— Ci… te bydlęta, które tu pracowały, produkowały nielegalne genomodyfikacje na czarny rynek. Na jeden z wielu czarnych rynków. Takich zakładów jak ten, panie Arlen, jest pełno w Stanach Zjednoczonych, choć na szczęście nie wszystkim z nich powodzi się tak, jak powodziło się tym tutaj. Wypchnięcie ich z obiegu kosztuje ANSG ogromne sumy, wiele czasu i energii ludzkiej. Proszę za mną.
Carmela Clemente-Rice poprowadziła nas przez te same drzwi, którymi weszła. Udaliśmy się za nią. Wzdłuż długiego białego korytarza — jak duże mogło być to podziemie? — ciągnęły się dwa rzędy drzwi. Carmela otworzyła pierwsze i odsunęła się na bok.
Było ich dwoje: mężczyzna i kobieta, całkiem nadzy. Oboje mieli rozmarzony i rozproszony wyraz twarzy narkomanów, ale nie wiadomo, skąd powziąłem przekonanie, że nie żyją narkotykami. Po prostu egzystowali. Oboje onanizowali się sennie i jakby od niechcenia, co znakomicie współgrało z wyrazem ich twarzy. Kobieta jedną ręką pieściła pochwę między nogami, drugą — pochwę między piersiami. Ale jej pozostałe pochwy — te między oczyma i na dłoniach — także były nabrzmiałe i zaczerwienione. Mężczyzna pieścił zarówno swój gigantyczny, wzniesiony penis, jak i pochwę, a do jednej z odbytnic wpychał sobie coś podobnego do widelca.
Читать дальше