— Tak — przyznałem. — To cała Miranda.
— A było jeszcze coś w moim ojcu — mówiła dalej Leisha, patrząc mi prosto w oczy. — Chcąc nie chcąc wykańczał ludzi, którzy go otaczali. Zużył w ten sposób dwie żony, jedną córkę, czterech partnerów w interesach i wreszcie własne serce. Po prostu zużył. Zdolny był zniszczyć wszystko, co gorąco kochał, już przez samo to, że w imię rozwoju narzucał wszystkim swoje własne, niemożliwe do spełnienia standardy.
Odstawiłem filiżankę.
— Dan, pytam po raz ostatni. Co Miri robi na Huevos Verdes? Musisz mnie zrozumieć, boję się o nią. Miri różni się od mojego ojca jednym istotnym szczegółem: nie jest samotnikiem. Desperacko poszukuje własnej społeczności i nic w tym dziwnego, skoro wyrosła w Azylu i jest wnuczką Jennifer Sharifi… Ale nie o to chodzi. Albo może i o to. Gorąco pragnie gdzieś przynależeć, tak jak to tylko potrafią outsiderzy. A to niemożliwe. I ona o tym wie. Wsadziła swoją babkę i całą tę bandę do więzienia, więc Bezsenni ją odrzucili. Jest o tyle lepsza od Wołów, że nie mogą jej zaakceptować — stanowi zbyt wielkie zagrożenie. A ten jej pomysł, żeby szukać wspólnego języka z Amatorami Życia, jest po prostu śmieszny. Nie ma czegoś takiego jak wspólny język.
Odwróciłem wzrok i spojrzałem przez okno na pustynię. Nigdzie indziej nie da się zobaczyć tak czystego, krystalicznego światła; jest zarazem bardzo konkretne i zupełnie przejrzyste.
— Poza tobą Miri ma tylko dwadzieścioro sześcioro innych Superbezsennych. I to wszystko — mówiła Leisha. — Czy wiesz, skąd biorą się rewolucjoniści, Dan? To zwykle outsiderzy, którzy wszędzie muszą zaglądać przez okno, a do tego pochłonięci są idealistycznym pragnieniem, by stworzyć to jedyne prawdziwe i sprawiedliwe społeczeństwo i — jakby tego było mało — przekonani, że to potrafią. Idealiści, którzy są w środku, nie zostają rewolucjonistami. Stają się reformatorami. Tak jak ja. Reformatorzy uważają, że wszystko wymaga stopniowych ulepszeń, ale podstawowa struktura jest solidna i trwała. Rewolucjoniści myślą, że trzeba zmieść wszystko z powierzchni ziemi, zaorać i zacząć od nowa. Miri to rewolucjonistka. Rewolucjonistka z gronem superinteligentnych wyznawców, niewiarygodnie rozwiniętą techniką, wielkimi pieniędzmi i wzniosłymi ideałami. Dziwisz się, że się o nią boję? Co oni tam robią na Huevos Verdes?
Nie mogłem spojrzeć jej w oczy. Tyle wylało się z niej słów, tyle argumentów, tyle skomplikowanych definicji. Kształty w moich myślach były ciemne, pogmatwane, złe, wlokły się za nimi jakieś twarde jak stal przewody. Ale to nie były kształty Leishy. One były moje.
— Dan — mówiła teraz miękko, błagalnie, jak przystało outsiderowi. — Proszę cię, powiedz, co ona robi?
— Nie wiem — skłamałem.
* * *
Dwa dni później siedziałem w ślizgaczu, pędzącym w kierunku Huevos Verdes. Nad Zatoką Meksykańską świeciło oślepiające słońce. Mój kierowca, piegowaty chłopak w wieku około czternastu lat, którego nigdy przedtem nie widziałem, był na tyle młody, że jeszcze podobało mu się ślizganie po falach. Opuścił dziób grawłodzi tak, żeby musnąć powierzchnię oceanu, a wtedy spod dzioba wytrysnął biało-błękitny prysznic. Chłopak uśmiechnął się radośnie. Kiedy powtórzył ten manewr, nagle odwrócił głowę, żeby się przekonać, czy nie zmokłem, siedząc w tyle łodzi w swoim wózku. Najwidoczniej zapomniał o mojej obecności. Poczucie winy tak odmieniło jego twarz, że od razu go poznałem. To jeden z prawnuków Kevina Bakera.
— Wcale nie zmokłem — powiedziałem, a chłopak znów się uśmiechnął.
To Bezsenny, jasne. Rozpoznałem to po jego kształcie w moich myślach: zwartym, migocącym ostrymi kolorami i przemykającym zwinnie. Urodził się, by władać światem. No i oczywiście nie stanowi zagrożenia dla Huevos Verdes.
Ale przy swoim systemie ochrony Hueros Verdes nie ryzykowałoby, gdyby nawet pasażerów przywoził im sam szef Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych.
Sporo się namęczyłem, zanim zdołałem pojąć, na czym polega potrójny system zabezpieczający Huevos Verdes.
Pierwsza tarcza — półprzejrzysty połysk — wyrastała z morza o ćwierć mili od wyspy. Kulista konstrukcja ciągnęła się także pod wodą, przechodząc przez skały podłoża wyspy i tworząc otaczające całość jajo. Pole wymyślił Terry Mwakambe, ten najdziwniejszy z Supergeniuszy. Na całym świecie nie istniało nic podobnego. Pole skanowało DNA i nie mogło się przezeń przedostać nic, czego nie potwierdziłby bank danych na wyspie. Ani delfiny, ani płetwonurkowie marynarki wojennej, ani dryfujące algi. Kompletnie nic.
Druga tarcza, sto metrów dalej, zatrzymywała wszelką materię nieorganiczną, której nie towarzyszyło DNA zapisane w banku danych na wyspie. Przez to drugie pole nie przedostałyby się żadne zdalnie sterowane łodzie wiozące czujniki, bomby albo obce zarodniki. A my prześliznęliśmy się przez opalizujący błękit jak przez mydlaną bańkę.
Trzecia tarcza, przy samym pomoście, obsługiwana była ręcznie i kontrolowana przez monitory. Rejestrowane DNA musiało być żywe i mówiące. Nie mam pojęcia, jak sprawdzali obecność narkotyku we krwi. Nic nas nie dotknęło — w każdym razie nic, co bym poczuł. I ten projekt był dziełem Terry’ego Mwakambe. A wszystko to, to wynik manii prześladowczej Miri. Choć w przeciwieństwie do babki nie chciała odłączać się na stałe od Stanów Zjednoczonych, skonstruowała sobie doskonale zabezpieczone miejsce, w którym władze nie mogły jej tknąć. Nowy Azyl. Tylko że zrobiła to lepiej niż Jennifer Sharifi.
— Proszę o pozwolenie na lądowanie — odezwał się poważnie piegowaty dzieciak. Potem na wpół żartobliwie zasalutował i jeszcze raz uśmiechnął się szeroko. Dla niego to jeszcze była przygoda.
— Cześć, Jason — odpowiedziała Christy Demetrios. — Witaj, Dan. Wchodźcie.
Jason Reynolds. Tak właśnie nazywał się ten chłopiec. Teraz mi się przypomniało — był synem Aleksandry, wnuczki Kevina. Przez pamięć przeleciało mi jakieś mgliste o nim wspomnienie, nerwowy, szybki kształt jak sznurek paciorków. Nie mogłem jednak przypomnieć sobie szczegółów.
Jason fachowo zacumował łódź — oni wszystko muszą robić fachowo — i wyszliśmy na brzeg; Jason w podskokach, a ja tocząc się w swoim wózku inwalidzkim.
Trzydzieści metrów genomodyfikowanej zieleni — kwiatów, krzewów i drzew. Roślinność schodziła do samej wody. Kiedy morze robiło się groźne, na wyspie natychmiast włączało się pole Y, chroniące skutecznie nawet najdelikatniejszą genomodyfikowaną różę. Tuż za ogrodem wyrastały znienacka ściany posiadłości — cienkie jak papier, a trwalsze i twardsze od diamentu. Miri powiedziała, że ściany mają grubość zaledwie dwunastu cząsteczek, a zostały skonstruowane przez nanomaszyny drugiej generacji, które same z kolei zostały zbudowane przez inne nanomaszyny. W umyśle widziałem te ściany, do których nie mógł przylgnąć żaden brud, jako ciemnoczerwony ruch, gęsty i niepowstrzymany jak lawa.
Wszystko tu było niepowstrzymane.
— Dan!
To Miri wybiegła mi na spotkanie, ubrana w białe szorty i luźną koszulę. Wciąż jeszcze wyglądała bardziej na szesnastolatkę niż na dwudziestodziewięcioletnią kobietę. Otoczyła mnie ramionami i poczułem na policzku szybkie uderzenia jej serca. Metabolizm Superbystrych przebiega o wiele szybciej niż nasz. Pocałowałem ją.
— Tym razem to było za długo. Cztery miesiące! — wymruczała w moje włosy.
— To było bardzo udane tournee, Miri.
Читать дальше