— Czy musimy ustalać to już teraz? — skrzywił się Amerykanin. Nie chciał kłamać bez wyraźnej konieczności.
Oczywiście, sir. Od tego, jak długa będzie droga, zależy ile weźmiemy prowiantu. — Ang Temba był niemile zaskoczony lekkomyślnością swego zleceniodawcy. — Ilość jucznych zwierząt również. — Cóż robić, musi mu przypominać podstawowe zasady. — I poganiacze też powinni wiedzieć z góry, dokąd mają iść.
— Ma pan całkowitą racje, mister Temba — Smith położył dłoń na sercu. — Ale, widzi pan, chciałbym trochę połazić po okolicy… Może, jeśli się uda, zejdziemy z przełęczy Lha-la w dolinę, by dopiero potem przejść granią do Mustang… Nie ma pan nic przeciwko temu?
— Jak sahib sobie życzy — obojętnie zgodził się przewodnik. — Tylko, że ja nie znam tej drogi.
— To nie szkodzi, mister Temba — Smith protekcjonalnie poklepał po ramieniu wiernego „Tygrysa”. Poszukamy wspólnie, a w ostateczności zawsze możemy wrócić.
— W takim wypadku należy wszystko obliczyć jak na najdłuższą drogę. — No to właśnie tak zrobimy.
— Trzeba będzie dokupić jeszcze żywności.
— Czy możemy wyruszyć jutro? — zapytał Smith. — Pojutrze — oznajmił kategorycznie Ani Temba. — Dobrze, ale potrzebny będzie jeszcze jeden koń.
— Dla kogo?
— Dla mister MacDonalda, alpinisty. Uprzejmie zgodził się nam towarzyszyć.
— Nie, sahib.
— Co, nie? — próbował uściślić Smith.
— Nie ma odpowiedniego konia?
— W naszym kontrakcie nie ma mowy o mister MacDonaldzie.
— Ale przecież nie będe od pana wymagał żadnych specjalnych usług! — zawołał zaskoczony Smith. Poza tym, możemy uzgodnić odpowiednią dopłatę do umówionej sumy. Mam nadzieje, że tutejsze władze nie odmówią poświadczenia umowy.
— Nie o to chodzi, sir — niechętnie przyznał się Szerpa. — Po prostu nie chciałbym prowadzić mister MacDonalda do doliny.
— Ale dlaczego, przyjacielu? Dlaczego?
— Jakby to panu powiedzieć, sir. Jednym słowem sprawiałoby mi to przykrość.
— Panu, Temba, czy może komuś innemu? — spytał, zasępiwszy się Amerykanin. — Mam nadzieje, że możemy być ze sobą zupełnie szczerzy.
— Tak, bardzo pana szanuje, sir, ale mądrzy ludzie uważają, że mister MacDonald ma czarną aurę. On nie powinien iść do doliny.
— Szkoda — zmartwił się Smith. — A ja, głupi, dałem mu słowo… Co mam teraz zrobić? — Pewnie trzeba pomyśleć, sir?
— Czy lamowie nie mogliby nam pomóc? Zdjąć, czy rozproszyć te jego aurę? Słyszałem, że można coś takiego zrobić.
— Dla lamów nie ma rzeczy niemożliwych, sir.
— No, tośmy się umówili! — Smith jeszcze raz poklepał Szerpę przyjacielskim gestem po ramieniu. W gompie na wzgórzu klasztornym Temba oddał Buddom całe srebro, które pozostało mu z zakupów i poprosił lamę, by jak najszybciej zdjął z niego urok.
Staruszek dotknął suchymi, chłodnymi palcami pochylonej głowy Szerpy i wymamrotał oczyszczające mantry. Pod jego dotknięciem znów powrócił do duszy spokój.
— Obcy darni rzucił na mnie urok — śmierć — poskarżył się Ang Temba. W jego duszy tliła się nadzieja na zmianę wyroków losu.
— Śmierci nie ma uspokoił go lama. — Istnieje tylko przeszłość, przyszłość i czterdzieści dziewięć dni bardo, które je rozdziela. Nie bój się, idź…
Abbas obdarł ze skóry i podzielił pozostawioną przez giaura kobyłę i przygotował, podwędziwszy jej lekko nad ogniskiem, suszone mięso. Było co prawda nieco twarde, ale pachniało apetycznie, o wiele lepiej niż bawole. W suchym i czystym powietrzu gór nie groziło mu popsucie.
Koło głazu, za którym zdołał się ukryć Amerykanin — Abbas wszystkich giaurów nazywał jednakowo — znalazł wygodną jaskinie, a na szerokim, żwirowatym brzegu leżało mnóstwo przyniesionych przez wodę gałęzi, a nawet całych pni. O mieszkanie i opał mógł się wiec nie martwić.
Abbas wziął dywanik i zszedł do potoku, aby modlitwą al-isza złożyć hołd nadchodzącej nocy.
Gdy wypowiedział już odpowiednie wersety i wykonywał właśnie itidal, to jest wyprostowywał się po ostatnim pokłonie, za jego plecami rozbłysła latarka. Zastygł na klęczkach, z podniesionymi rękoma w świetlnej elipsie, która natychmiast zgasiła i gwiazdy i odblask piany na wodnym pyle.
— Wstań — rozległ się cichy rozkaz.
Abbas wstał. Promień powtórzył jego ruch.
— Ręce na kark. Odwróć się.
Teraz latarka świeciła mu prosto w oczy. Ktoś go z ciemności uważnie oglądał. — Dlaczego do mnie strzelałeś? — po długiej chwili milczenia padło nieoczekiwane pytanie. — Przecież to ty zastrzeliłeś mojego konia?
Abbas drgnął i oblizał wyschnięte nagle wargi.
— To był przypadek, prawda? — padło następne pytanie.
— Tak, sir — wykrztusił z trudem kontrabandzista. — Celowałem w pana, sir.
— Dlaczego więc nie doprowadziłeś sprawy do końca? — W spokojnym, pewnym tonie głosu zabrzmiała ironiczna i jakby przyjacielska nutka. — Odpowiadaj, nie bój się…
— Nie wiem, sir — po chwili namysłu przyznał uczciwie Abbas.
— Przecież był ci potrzebny tylko koń, czyż nie? Wcale nie miałeś zamiaru na mnie polować?
— Nie, nie miałem, sir… Mogłem pana zabić, sir, kiedy zdejmował pan siodło, albo potem, na drodze, ale tego nie zrobiłem.
— I to był błąd. Nie musiałbyś teraz stać i czekać na wyrok.
— To prawda, sir.
— Podobasz mi się, chłopie. Odnoszę wrażenie, że mimo wszystko będziemy mogli jeszcze się zaprzyjaźnić. Jak sądzisz?
— Bardzo bym chciał, sir.
— Możesz opuścić ręce… Kim jesteś?
— Nazywam się Abbas Rahman, sir.
— Jak się tu znalazłeś?
— Odłączyłem się od karawany.
— Jakiej?
— Kupieckiej, sir. Byłem strażnikiem.
— Jak to się stało?
— Zeszła lawina. Cudem ocalałem, sir.
— Ach, lawina — w głosie przysłuchującego go człowieka dała się słyszeć ironia. — A w którym miejscu zeszła?
— Na podejściach do Niebieskiego Wąwozu — niechętnie wykrztusił Abbas. Czuł, że to kłamstwo nie wyjdzie mu na dobre.
— Jakie towary wieźli kupcy?
— Różne, sir… Nie interesuje się cudzymi sprawami.
— A wiec heroina to twój prywatny handelek? — Pod nogi przemytnika ciężko upadł plastykowy woreczek.
Abbas drgnął i sprężył się cały gotów do skoku poza świetlny krąg, ale władczy głos natychmiast zgasił ten nieświadomy, prawne instynktowny impuls.
— Nie ruszać się! Bo zarobisz kulę.
— Tak jest, sir — Abbas uniósł ręce w uspokajającym geście. — Nie zrobię nic złego
— Widzę, że można się z tobą dogadać — głos podstępnego giaura który jak widać zdążył już obszukać jaskinię, znowu stał się przyjacielski. — Opowiedz mi wszystko tak, jak było naprawdę i wtedy pomyślimy co robić dalej…
— To nie moje — Abbas ostrożnie dotknął woreczek czubkiem buta — przez pomyłkę wziąłem cudzy ładunek.
— Narkotyki mnie nie interesują. I w ogóle, możesz być spokojny, nie jestem z policji.
— Ach tak, sir…
— A wiec, co naprawdę stało się w Niebieskim Wąwozie?
Abbas przez chwile milczał, porządkując myśli a następnie dokładnie i całkiem szczerze opowiedział o zasadzce i wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce po strzelaninie
— A teras… Wróćmy do samego początku — zaproponował człowiek z latarką wysłuchawszy uważnie przemytnika. — Po co był ci potrzebny koń?
Читать дальше