Mijały kolejne pokolenia; twarze zmniejszały się jak przekłute balony, jedna po drugiej. Zmieniały się też z pokolenia na pokolenie — działał powolny dryf genetyczny.
Oto dziewczyna, której wykrzywiona w chwili porodu twarz była mokra od łez. Odebrano jej dziecko — a raczej, przy wstecznym biegu czasu, podano je w chwilę po urodzeniu. Ciąża rozwijała się w bólu i hańbie, aż dotarli do momentu, który zmienił jej życie: brutalnego gwałtu, popełnionego przez członka rodziny, wuja czy brata. Oczyszczona z tego cienia twarz odmłodniała, wypiękniała, uśmiechnęła się. Mimo nędzy życia dziewczyna cieszyła się nadzieją przyszłości; odnajdywała piękno w prostocie, w kwiatku, w kształcie obłoku.
Świat musi być pełen takich bolesnych biografii, myślał David, odsłaniających — w miarę zagłębiania się w przeszłość — skutki przed przyczynami, ból i cierpienia odpływające wraz z nadejściem dzieciństwa.
I nagle tło uległo kolejnej zmianie. Teraz, wokół kolejnej twarzy prababki, oddalonej o jakieś dziesięć pokoleń, pojawiła się wieś: niewielkie poletka, pasące się krowy i ryjące w ziemi świnie, gromada brudnych dzieciaków. Kobieta była zabiedzona, o pomarszczonej twarzy, z brakującymi zębami — wyglądała staro, choć David wiedział, że może mieć najwyżej trzydzieści pięć, może czterdzieści lat.
— Nasi przodkowie byli farmerami — odezwał się Bobby.
— Jak prawie wszyscy, zanim rozpoczęła się wielka migracja do miast. Ale rewolucja przemysłowa wygasa. Prawdopodobnie nie potrafią już robić stali.
Pulsowały pory roku, lata i zimy, światło i mrok. Pokolenia kobiet zmieniały się w powolniejszym cyklu: od zniszczonej życiem matki przez młodą pannę do dziecka o wielkich oczach. Niektóre z kobiet pojawiały się na ekranie z twarzą wykrzywioną straszliwym bólem — to te nieszczęśliwe, coraz częstsze, które zmarły przy porodzie.
Historia cofała się. Znikały stulecia, świat pustoszał. Gdzie indziej Europejczycy opuszczali obie Ameryki, by wkrótce zapomnieć, że te wielkie kontynenty w ogóle istnieją. Złota Orda — wielkie armię Mongołów i Tatarów, których ciała podrywały się z ziemi — stawała w szyku i odjeżdżała do Azji.
Żadne z tych wydarzeń nie miało wpływu na ciężko pracujących angielskich wieśniaków, pozbawionych edukacji i książek, przez pokolenia obrabiających ten sam skrawek pola. Dla tych ludzi, uświadomił sobie David, miejscowy poborca podatków był postacią o wiele groźniejszą niż Tamerlan czy chan Kubła. Choćby WormCam nie pokazał nic więcej, jedno uświadomił nam z bezlitosną wyrazistością: że życie większości ludzi było nędzne i krótkie, pozbawione swobody i radości, że krótki pobyt na świecie to wyrok, który musieli odcierpieć.
Aż w końcu, wokół twarzy kolejnej dziewczyny — ze splątanymi ciemnymi włosami, ziemistą cerą, przerażoną nieufną miną — gwałtownie zmieniła się sceneria. Bracia zobaczyli ponurą okolicę, idącą powolnym krokiem obdartą rodzinę uchodźców, tu i tam płonące stosy trupów.
— Zaraza — domyślił się Bobby.
— Tak. Musieli uciekać. Ale nie mieli dokąd.
Wkrótce obraz ustabilizował się, ukazując kolejny anonimowy skrawek gruntu na rozległej równinie i kolejne pokolenia. Ciężka praca, tak gwałtownie przerwana, zaczęła się na nowo.
Na horyzoncie wyrastała normańska katedra: ogromny, nieruchomy blok piaskowca. Jeśli trafili na Fens, wielką równinę na wschodzie Anglii, to katedra mogła stać w Ely. Już wtedy trwała od wieków; przypominała wielki, kamienny statek kosmiczny, który spłynął z niebios. Musiała całkowicie dominować nad wizjami tutejszych ludzi — co oczywiście było jej głównym celem.
Ale nawet wielka katedra zmalała, zadziwiająco prędko rozpadła się na mniejsze, prostsze formy i w końcu zniknęła bez śladu.
Liczba ludzi zmniejszała się ciągle; na całej planecie wysychała wielka fala ludzkości. Normańscy najeźdźcy musieli już rozebrać swoje twierdze i zamki i odpłynąć do Francji. Wkrótce powrócą do domów także fale napastników ze Skandynawii i Europy. Daleko stąd zbliżał się czas narodzin Mahometa, a muzułmanie opuszczali Afrykę. Zanim zdejmą z krzyża ciało Chrystusa, na całym świecie pozostanie około stu milionów ludzi — mniej niż połowa ludności Stanów Zjednoczonych w czasach Davida.
Twarze prababek pulsowały; nastąpiła kolejna zmiana scenerii, krótka migracja. Teraz dalecy przodkowie obrabiali ziemię wśród ruin — niskie mury, odsłonięte piwnice, tu i tam bloki marmuru i innych kamieni.
Potem budynki rozkwitły jak kwiaty oglądane w przyspieszonym tempie.
David zatrzymał obraz. Zogniskował wizję na twarzy kobiety, jego prababki oddalonej o osiemdziesiąt pokoleń. Miała około czterdziestu lat: przystojna, z rudymi, przyprószonymi siwizną włosami i niebieskimi oczami. Nos miała dumny, wydatny, rzymski.
Za nią ponure pola zastąpiła uporządkowana zabudowa miejska: skwer otoczony kolumnadami i posągami, wysokie budynki kryte czerwoną dachówką. Na placu stały gęsto stragany, a sprzedawcy znieruchomieli w akcie zachwalania towaru. Sprawiali zabawne wrażenie: walczący o nieznaczący zysk, nieświadomi ani ponurych stuleci, leżących w niedalekiej przyszłości, ani swej własnej nadchodzącej śmierci.
— Rzymskie osiedle — stwierdził Bobby.
— Tak. — David wskazał fragment obrazu. — To chyba forum. A to bazylika, ratusz i siedziba sądów. Za kolumnami są wejścia do urzędów i sklepów. A ten budynek, o tutaj, to chyba świątynia…
— Wszystko wydaje się takie uporządkowane — zauważył Bobby. — Nawet nowoczesne. Ulice, budynki, urzędy, sklepy. Widać, że budowali osadę na planie prostokątnym, jak Manhattan. Mam wrażenie, że mógłbym spokojnie wejść w ekran i poszukać baru.
Kontrast pomiędzy tą niewielką wysepką cywilizacji i szerokim na całe stulecia morzem niewiedzy i ciężkiej pracy był tak uderzający, że David nie miał ochoty stąd odchodzić.
— Ryzykowałeś, przychodząc tutaj — powiedział, zwracając się do brata.
Twarz Bobby’ego, unosząca się ponad intkamem, przypominała dziwaczną maskę, rozjaśnioną znieruchomiałym uśmiechem dalekiej babki.
— Wiem. I wiem, że pomagałeś FBI. Śledzenie DNA… David westchnął.
— Jeśli nie ja, zrobiłby to ktoś inny. A tak przynajmniej wiem, co planują. — Stuknął w ekran. Wokół obrazu kobiety zapaliły się mniejsze prostokąty. — Masz. To wormcamowe obrazy sąsiednich pomieszczeń i korytarzy. Widok z góry na parking. Dołączyłem też rozpoznawanie w podczerwieni. Gdyby ktoś się zbliżał…
— Dzięki.
— To już tak długo, bracie. Nie zapomniałem, jak mi pomogłeś, kiedy to ja przechodziłem kryzys i byłem bliski uzależnienia.
— Wszyscy miewamy problemy. To był drobiazg.
— Wręcz przeciwnie. Ale nie powiedziałeś, dlaczego tu przyszedłeś.
Bobby wzruszył ramionami; ruch pod intkamem był tylko niewyraźnym rozmyciem konturu.
— Wiem, że nas szukałeś. Żyję i jestem zdrowy. Kate też.
— I szczęśliwy?
— Gdyby mi zależało na szczęściu, mógłbym włączyć chip w mózgu. W życiu są sprawy ważniejsze od szczęścia, Davidzie. Chciałem, żebyś przekazał wiadomość dla Heather.
David zmarszczył czoło.
— Chodzi o Mary? Coś się stało?
— Nie… Nie, właściwie nie. — Bobby otarł twarz; pod intkamem był wyraźnie zgrzany. — Stała się jedną ze Złączonych. Próbujemy ją skłonić, żeby odwiedziła dom. Chciałem, żebyś mi pomógł to zorganizować.
To były niepokojące wieści.
— Oczywiście. Możesz mi zaufać. Bobby uśmiechnął się szeroko.
Читать дальше