Zamknięte domy. Zabarykadowane sklepy. Na ulicach widzieliśmy wyłącznie chorych, biegających szaleńczo tu i tam, szukających lekarza, księdza, cudotwórcy…
Z dala dobiegła nas chaotyczna, straszliwa muzyka: trąby, bębny, wiole, lutnie, całe średniowieczne instrumentarium, grające jednak nie miłą dla ucha średniowieczną melodię, lecz po prostu skrzypiące i wyjące. Riley sprawiał wrażenie szczerze zadowolonego.
— Zbliża się procesja biczowników — oznajmił zachwycony. Za mną, proszę. Czegoś takiego po prostu nie wolno przeoczyć.
Biczownicy zbliżali się, szli krętymi uliczkami, kobiety i mężczyźni obnażeni do pasa, brudni, okrwawieni, niektórzy grający na różnych instrumentach, większość uzbrojona w baty z zawiązanymi na rzemieniach supłami, biczujący, biczujący, niezmordowanie biczujący nagie plecy i ramiona, piersi, policzki, twarze. Śpiewali bezdźwięczne hymny, jęczeli w męce, zataczali się i parli przed siebie. Niektórzy biczujący i część biczowanych zdradzali już objawy zarazy, lecz ani jedni, ani drudzy nie zaszczycili nas nawet spojrzeniem, tylko szli, szli przed siebie aleją potępienia prowadzącą do opuszczonego przez wszystkich kościoła.
My zaś, szczęśliwi i zadowoleni z życia czasowi turyści, lawirując wśród zmarłych i umierających, też ruszyliśmy przed siebie, nasz kurier bowiem życzył sobie, byśmy nasycili się nieszczęściem.
Widzieliśmy zwłoki ofiar zarazy, czerniejące na stosach, otwierające się, widzieliśmy wylewające się wnętrzności…
Widzieliśmy stosy trupów gnijące na polach, gdzie je porzucono…
Widzieliśmy upiory, grzebiące wśród zwłok w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego…
Widzieliśmy chorego mężczyznę atakującego kobietę w ostatnim stadium dżumy, przewracającego ją, rozwierającego jej uda w ostatnim rozpaczliwym akcie pożądania…
Widzieliśmy księży uciekających konno przed parafianami błagającymi o zmiłowanie niebios…
Weszliśmy do któregoś z zamków, by obserwować, jak przerażeni chirurdzy puszczają krew swemu umierającemu księciu…
Widzieliśmy procesję dziwnych, na czarno ubranych istot przecinających pod kątem trasę naszej wędrówki, istoty te twarze ukryte miały pod odbijającymi światło kaskami; zadrżeliśmy wobec groteskowość! tych koszmarnych pielgrzymów, demonów bez oblicza. Nie od razu zdaliśmy sobie sprawę, że nasza trasa przecięła się z trasą jakiejś innej grupy…
Riley gotów był z beznamiętną statystyką.
— Śmiertelność w trakcie epidemii czarnej śmierci — oznajmił — wynosiła od jednej ósmej do dwóch trzecich populacji danego regionu. Jeśli chodzi o Europę, z naszych obliczeń wynika, że zmarła czwarta część jej populacji. Obliczając według kryteriów ówczesnego świata, śmiertelność sięgnęła trzydziestu trzech procent. Można powiedzieć, że gdyby taka plaga padła na nasz dzisiejszy świat, jej ofiarą stałyby się przeszło dwa miliardy ludzi.
Widzieliśmy, jak z sielskiego, krytego strzechą domu wychodzi kobieta, układając w rządku, na ulicy, ciała pięciorga dzieci. Wydział Oczyszczania Miasta dzięki niej będzie miał mniej roboty.
— Arystokracja znikła z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie próżnię w prawie spadkowym — oświecał nas Riley. — W kulturze śmierć malarzy jednej szczególnej szkoły, poetów, uczonych mnichów, pozostawiła próżnię nie do zapełnienia. Najważniejszy był jednak długotrwały efekt psychologiczny; przez pokolenia przetrwała wiara, według której w połowie XIV stulecia uczyniono coś, co ściągnęło na ludzi gniew Boży. Wierzono, że w każdej chwili Bóg znów może okazać gniew.
Byliśmy właśnie publicznością masowego pogrzebu, podczas którego dwóch młodych, przerażonych kapłanów wymamrotało modlitwy nad setką wzdętych, sczerniałych ciał, zadzwoniło w maleńkie dzwonki, pokropiło zgromadzonych wodą święconą i nakazało kościelnym rozpalić stos.
— Dopiero w XVI wieku populacja osiągnęła poziom sprzed roku 1348 — uświadomił nas Riley.
Nie potrafię powiedzieć, jaki wpływ na resztę grupy miał ten koszmar; w końcu okrywały nas kombinezony. Turyści byli prawdopodobnie podminowani, zafascynowani. Mówiono mi, że prawdziwy fan czarnej zarazy wykupuje wszystkie cztery wycieczki we właściwej kolejności, poczynając od Krymu; wielu z nich przeszło te czasy pięć albo i sześć razy. Jeśli chodzi o mnie, przeżyłem coś w rodzaju pomniejszego szoku. Jakoś tak dopasowałem się do wszechobecnej potworności śmierci. Mam wrażenie, że prowadząc wycieczkę po raz któryś tam, byłbym równie zrównoważony i flegmatyczny jak Riley, nasza fontanna mądrości i danych statystycznych.
Pod koniec podróży po piekle dotarliśmy do Westminsteru. Na chodniku przed pałacem Służba Czasowa wyznaczyła czerwony krąg o promieniu pięciu metrów. Stąd mieliśmy skoczyć. Zebraliśmy się w jego środku. Pomogłem Rileyowi ustawić timery — na tego typu wycieczkach nosi się je na ubraniu. Dał sygnał i skoczyliśmy.
Kilka ofiar zarazy, zgromadzonych wokół pałacu, było świadkami naszego skoku. Wątpię, czy zrobiło im to jakąś różnicę. Gdy cały świat ulega zagładzie, kogo obchodzić mógł widok dziesięciu czarnych, rozpływających się w powietrzu demonów.
Pojawiliśmy się pod lśniącą kopułą. Oddaliśmy funkcjonariuszom nasze skażone kombinezony i wyłoniliśmy się na świat oczyszczeni i uszlachetnieni tym, co widzieliśmy. Nadal jednak nosiłem pod powiekami obraz Pulcherii. Niespokojny, zmęczony, próbowałem walczyć z pokusą.
Skoczyć z powrotem w rok 1105? Pozwolić Metaxasowi na zawarcie układu, który wprowadzi mnie do domostwa Dukasów?
Przespać się z Pulcheria, co niewątpliwie przyniosłoby mi wielką ulgę?
Nie! Nie, nie, nie!
Walcz z pokusą. Skieruj ją gdzie indziej. Zamiast Pulcherii, wypieprz cesarzową!
Pospiesznie wróciłem do Stambułu i skoczyłem pod prąd do roku 537. Poszedłem do Hagia Sophii, by wyłapać Metaxasa na ceremonii konsekracji.
Metaxasów mi nie brakowało; byli w tłumie wszędzie. Zauważyłem ich przynajmniej dziesięciu. (Dostrzegłem także trzech Judów Elliottów, a przecież na nich w ogóle nie zwracałem uwagi). Przy dwóch pierwszych wpadłem jednak w paradoks nieciągłości; żaden mnie nie znał. Jeden zmarszczył się, skrzywił, drugi powiedział po prostu: Jeszcze się nie poznaliśmy. Spadaj!”. Za trzecim razem trafiłem jednak na Metaxasa, który mnie rozpoznał; umówiliśmy się na ten wieczór w gospodzie, gdzie nocował wraz ze swą grupą. Był akurat pod prądem, w roku 610; miał zamiar pokazać swym podopiecznym koronację cesarza Herakliusza.
— Dobra — powiedział. — A z jakiego czasu właściwie jesteś?
— Początek grudnia, 2059.
— No to cię wyprzedziłem — stwierdził ten Metaxas. — Ja bazuję na lutym 2060. Rozbiegliśmy się w czasie.
To mnie mocno przeraziło. Ten człowiek znał dwa i pół miesiąca z mej przyszłości. Reguły przyzwoitości wymagały, by zachował tę wiedzę dla siebie, w końcu było możliwe, że umarłem w styczniu roku 2060, lecz choćby ten Metaxas znał wszystkie szczegóły, nie wolno mu było nawet o nich wspomnieć. Niemniej jednak różnica w czasie wydała mi się przerażająca.
Niewątpliwie ten Metaxas zdawał sobie z tego sprawę.
— Chcesz się cofnąć i znaleźć innego? — spytał.
— Nie. Wszystko w porządku. Sądzę, że jakoś sobie z tym poradzimy.
Twarz miał niczym kamienna maska. Grał zgodnie z regułami gry; ani słowem, ani miną nie miał zamiaru zareagować na coś, cokolwiek powiem, a co mogło doprowadzić do ujawnienia mej przyszłości.
Читать дальше