— Ja nie zobaczyłem Sybille nawet w taki sposób. Nawet nie wiem, jak ona teraz wygląda.
— Nic nie straciła ze swej urody.
— To już mi mówiłeś. Chcę ją zobaczyć na własne oczy.
Ty nigdy nie zrozumiesz, Framji, jak bardzo chcę ją zobaczyć. Czuję ból nie mogąc…
— Chciałbyś zobaczyć ją w tej chwili? Klein aż zatrząsł się ze zdumienia.
— Co?! Co to znaczy? Czy ona…
— Ukryła się w sąsiednim pokoju? Nie. Nic podobnego. Ale mam dla ciebie pewną niespodziankę. Chodź do biblioteki.
Uśmiechając się z dumą Jijibhoi poprowadził go z jadalni do sąsiadującego z nią niewielkiego gabinetu od sufitu do podłogi wypełnionego książkami w różnych językach — nie tylko we francuskim, angielskim i niemieckim, ale także w sanskrycie, hindi, gudżarati i w farsi. Języków tych Jijibhoi nauczył się żyjąc w niewielkiej społeczności parsów w Bombaju. Odsunąwszy na bok stos fachowych czasopism, wydobył lśniący sześcian holograficzny, ruchem kciuka uaktywnił jego wewnętrzne światło i wręczył go Kleinowi.
Ostry, jasny obraz przedstawiał trzy postacie na rozległej, trawiastej równinie ciągnącej się bez końca, bez drzew, głazów i żadnych innych nierówności, jak nie kończący się zielony dywan pod pustym błękitnym niebem. Zacharias stał po lewej stronie. Nie patrzył w stronę kamery, ale w dół robiąc coś przy zamku ogromnej strzelby. Po prawej stronie stał krzepki, potężnie wyglądający mężczyzna o grubych rysach, ciemnych włosach i twarzy, w której dominowały nos i broda. Klein rozpoznał go. Był to Anthony Gracchus, jeden ze zmarłych, który towarzyszył Sybille na Zanzibarze. Sybille stała obok niego. Ubrana była w spodnie koloru khaki i białą bluzkę. Gracchus wyciągał rękę. Wyraźnie wskazywał jej cel, w który mierzyła ze strzelby prawie tak wielkiej, jak strzelba Zachariasa.
Klein obracał sześcianem, studiując jej twarz pod różnymi kątami, a oglądany obraz spowodował, że jego palce stały się jakby grube i niezgrabne, a powieki zaczęły drżeć. Jijibhoi mówił prawdę. Nic nie straciła ze swej urody. Nie była jednak wcale tą Sybille, którą znał. Kiedy widział ją po raz ostatni leżącą w trumnie, wydawała się bezbłędną marmurową kopią żywej Sybille. Teraz sprawiała to samo posągowe wrażenie. Jej twarz stanowiła maskę bez wyrazu, spokojna, odległa, obojętna. Jej oczy były lśniące i tajemnicze. Na ustach błąkał się słaby, zagadkowy, prawie nieuchwytny uśmiech. Przeraził się, widząc ją taką obcą i jakby nieznajomą. Może to intensywność koncentracji nadawała jej tę odpychającą, marmurową powierzchowność, ponieważ wydawało się, że całą swoją uwagę skoncentrowała na czynności celowania. Przechylając sześcian Klein mógł zobaczyć, że mierzyła do ptaka nieco większego od indyka, poruszającego się w trawie w lewej, dolnej części obrazu. Ptak miał okrągłe, workowate ciało, popielate upierzenie z jaśniejszą piersią i ogonem, i żółto-białymi skrzydłami. Poruszał się na krótkich, komicznych, żółtych nogach. Miał ogromną głowę zakończoną czarnym, zakrzywionym dziobem. Wyglądał poważnie, nawet dystyngowanie i nieco absurdalnie. Nie zdawał sobie sprawy, jaki los go czeka. Jakie to dziwne, że Sybille miała właśnie go zabić. Zawsze była zdecydowanie przeciwna zabijaniu. Sybille — łowczyni. Sybille — księżycowa bogini. Sybille — Diana! Wstrząśnięty Klein spojrzał na Jijibhoia.
— Gdzie to zdjęcie zrobiono? Chyba na safari w Tanzanii?
— Tak. W lutym. Ten człowiek na zdjęciu jest przewodnikiem, białym myśliwym.
— Widziałem go na Zanzibarze. Nazywa się Gracchus. Towarzyszył Sybille w podróży.
— Prowadzi rezerwat myśliwski położony niedaleko Kilimandżaro. Przeznaczony jest wyłącznie dla zmarłych. Jeden z bardziej niezwykłych przejawów ich subkultury. Polują tylko na te zwierzęta, które…
— Jak zdobyłeś to zdjęcie? — zapytał Klein niecierpliwie.
— Zrobiła je Nerita Trący, jedna z towarzyszek twojej żony.
— Spotkałem ją także na Zanzibarze. Ale jak…
— Jej przyjaciel jest moim znajomym, a raczej moim informatorem. Bardzo przydatne źródło w moich badaniach. Kilka miesięcy temu prosiłem go o coś takiego. Oczywiście nie powiedziałem mu, że potrzebuję je dla ciebie.
Jijibhoi spojrzał uważnie na Kleina.
— Wydajesz się czymś zdenerwowany, przyjacielu. Klein skinął głową. Zamknął oczy, jak gdyby chciał je ochronić przed światłem padającym z sześcianu. W końcu powiedział bezbarwnym głosem:
— Muszę się z nią zobaczyć.
— Może byłoby jednak lepiej, gdybyś zrezygnował z…
— Nie!
— Czy w żaden sposób nie dasz się przekonać, że ta pogoń za urojeniem może być niebezpieczna.
— Nie — powiedział Klein. — Nawet nie próbuj. Muszę się z nią spotkać. Muszę.
— A jak masz zamiar to zrobić?
— Pojadę do Zimnego Miasta Zioń — powiedział Klein mechanicznie.
— Już raz tam byłeś. Nie wpuścili cię.
— Tym razem mnie wpuszczą. Nie wyrzucają zmarłych. Oczy parsa rozszerzyły się.
— Chcesz umrzeć? Czy na tym polega twój plan? Co ty opowiadasz, Jorge?
— Nie. Wcale nie mam takiego zamiaru — roześmiał się Klein.
— Nic nie rozumiem.
— Zakradnę się. Ucharakteryzuję się na zmarłego. Dostanę się do Zimnego Miasta tak, jak niewierny dostaje się do Mekki.
Klein chwycił Jijibhoia za rękę.
— Czy będziesz mógł mi pomóc? Czy nauczysz mnie ich zachowania, ich żargonu?
— Natychmiast cię rozszyfrują.
— Może nie. Może spotkam się z Sybille, zanim to nastąpi.
— To jest szaleństwo — powiedział Jijibhoi spokojnie.
— W każdym razie masz odpowiednią wiedzę. Pomożesz mi?
Delikatnie Jijibhoi wycofał rękę z uścisku Kleina, podszedł do półki i zaczai poprawiać ułożone tam książki. Wreszcie odezwał się:
— Nawet sobie nie mogę pomóc. Moja wiedza jest rozległa, ale nie dość głęboka. Jeżeli jednak będziesz nalegał, skontaktuję cię z kimś, kto może zdoła ci pomóc. To jeden f z moich informatorów, zmarły, człowiek, który wyzwolił się i spod autorytetu ojców-kierowników. Wywodzi się ze zmarłych, ale nie jest z nimi. Możliwe, że nauczy cię wszystkiego, czego będziesz potrzebował.
— Wezwij go — powiedział Klein.
— Muszę cię ostrzec, że nie można na nim polegać. Jest! nierówny, może nawet zdradziecki. W jego obecnym stanie! zwykłe wartości ludzkie nie mają dla niego najmniejszego znaczenia.
— Wezwij go.
— Gdybym tylko mógł ci wyperswadować…
— Wezwij go.
Kłótnie prowadzą do kłopotów. W tym okresie lwy dużo ryczą. Radość następuje po smutku. To niedobrze bić dzieci. Lepiej odejdź i idź do domu. Dziś nie można pracować. Powinieneś chodzić codziennie do szkoły. Nie należy iść tą ścieżką. Przegradza ją woda. Nie przejmuj się, dam sobie radę. Wracajmy szybko. Te lampy zużywają zbyt wiele nafty. W Nairobi nie ma komarów. Nie ma tu lwów. Tu są ludzie. Szukają jaj. Czy w studni jest woda? Nie, nie ma. Jeżeli jest tylko troje ludzi, nie będzie można dzisiaj pracować.
D. V. Perrott,
Teach Yourself SwahiliGracchus daje gwałtowne sygnały tragarzom i wrzeszczy: — Shika njia hii hii! — Trzech zawraca, dwóch idzie dalej. — Ninyi nyote! — woła. — Fanga karna hivi! — Kręci głową, spluwa i ociera pot z czoła. Mówi ciszej, po angielsku, tak żeby tragarze go nie słyszeli:
— Róbcie, jak mówię, leniwe, czarne sukinsyny, albo przed wieczorem będziecie bardziej martwi niż ja!
Читать дальше