— Piga m’uzuri! — krzyczą w podnieceniu tragarze.
— Kufa — mówi Gracchus. — Dobry strzał. Masz swoją zdobycz.
Ngiri szybko obdziera zwierzę ze skóry. Tego wieczora, obozując u podnóża Kilimandżaro, zmarli i tragarze jedzą pieczoną kwagę. Mięso jest soczyste, jędrne, lekko czuć je dymem.
* * *
Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy wędrowali terenami nieco chłodniejszymi, poprzecinanymi licznymi strumieniami i pokrytym szarozielonymi, przysadzistymi drzewami, natknęli się na potwora, kosmate, niezgrabne zwierzę, wysokie na dwanaście czy piętnaście stóp, stojące na tylnych, potężnych nogach i podpierające się niezmiernie grubym, ciężkim ogonem. Zwierzę opierało się o drzewo i zagarniało jego gałęzie długimi, przednimi nogami zakończonymi groźnie wyglądającymi pazurami, podobnymi do małych sierpów. Jadło łapczywie liście i gałązki. Gdy ich zauważyło, zaczęło przyglądać się im małymi, żółtymi, głupimi oczkami, a następnie wróciło do przerwanego posiłku.
— Rzadkość — wyjaśnił Gracchus. — Znam myśliwych, którzy przemierzyli cały rezerwat i nie natrafili na to zwierzę. Czy widzieliście kiedykolwiek coś podobnie brzydkiego?
— Co to jest? — pyta Sybille.
— Megaterium. Ogromny leniwiec. Właściwie pochodzi z Południowej Ameryki, ale nie przejmowaliśmy się specjalnie geografią, kiedy wprowadzaliśmy zwierzęta do rezerwatu. Mamy ich tylko cztery i nawet nie wiem, ile tysięcy dolarów kosztuje upolowanie jednego. Nikt jeszcze nie chciał na nie polować i wątpię, czy kiedykolwiek zapoluje.
Sybille zastanawia się, gdzie takie zwierzę należałoby trafić. Na pewno nie w ten maleńki, otępiały móżdżek. Zastanawia się również, jakiego rodzaju myśliwy znalazłby przyjemność zabijając je. Tymczasem powolny potwór rozdziera drzewo na strzępy. Ruszają dalej.
* * *
O zachodzie słońca Gracchus pokazuje im następną ciekawostkę — białawą kopułę widoczną w kępie gęstej trawy przy strumieniu.
— Jajo strusia? — zgaduje Mortimer.
— Blisko. Bardzo blisko. To jajo ptaka moa z Nowej Zelandii. Wyginęły w osiemnastym wieku.
Nerita schyla się i delikatnie puka w skorupę jaja.
— Cóż za omlet można by z tego zrobić!
— Starczyłoby na siedemdziesiąt pięć osób — wyjaśnia Gracchus. — Jajo zawiera dwa galony płynu. Nie powinniśmy jednak go ruszać. Przyrost naturalny jest bardzo ważnym czynnikiem utrzymania rezerwatu.
— A gdzie jest mama moa? — pyta Sybille. — Czy powinna tak zostawiać to jajo?
— Moa nie są zbyt inteligentne. Prawdopodobnie dlatego wyginęły. Musiała pójść coś zjeść i…
— O Boże! — bełkoce Zacharias.
Mama moa wróciła, wyłaniając się nagle z krzaków. Stoi nad nimi jak pierzasta góra oświetlona blaskiem wieczoru. Podobna do strusia, do ogromnego strusia, strusia strusi. Wysoka na dwanaście stóp. Ciężkie, okrągłe ciało wsparte na nogach potężnych jak konary drzewa. Długa, gruba szyja. Zupełnie jak ptak rukh, który mógł unieść w szponach słonia, widziany przez Sindbada Żeglarza. Ptak ze smutkiem przygląda się grupce niewielkich istot zebranych wokół jaja. Wygina szyję, jak gdyby szykował się do ataku. Zacharias sięga po jedną ze strzelb, ale Gracchus powstrzymuje go, ponieważ moa wyraża w ten sposób jedynie swój protest. Wydaje głęboki, ponury dźwięk i nie porusza się.
— Cofajcie się powoli — mówi Gracchus. — Nie zbliżajcie się do nóg. Kopnięcie może zabić.
— Już chciałem prosić o wydanie licencji na odstrzał moa — mówi Mortimer.
— Polowanie na nie to żadna przyjemność — odpowiada Gracchus. — Zazwyczaj stoją i pozwalają do siebie strzelać. Masz licencję na coś lepszego.
* * *
Mortimer wykupił licencję na tura, dawno wytępionego bawoła puszcz europejskich, znanego Cezarowi i Pliniuszowi. Polował na niego Siegfried. Wytępiono go ostatecznie w 1627 roku. Równiny Afryki Wschodniej nie są najlepszym środowiskiem dla turów. Stado stworzone przez nekrogenetyków trzymało się więc zalesionych terenów wyżynnych oddalonych o kilka dni marszu od rejonu polowań na kwagi i leniwce. W gęstym lesie myśliwi napotykają stadka krzykliwych pawianów, samotne słonie, a w miejscu, gdzie słońce przedzierało się przez korony drzew, widzą samca antylopy bongo o wspaniałych, wygiętych rogach. Gracchus prowadzi ich coraz głębiej w las. Wydaje się spięty. Czuje niebezpieczeństwo. Tragarze prześlizgują się wśród drzew jak czarne duchy. Rozproszyli się po lesie i porozumiewają się między sobą i z Gracchusem gwizdami. Wszyscy trzymają broń w pogotowiu. Sybille spodziewa się, że w każdej chwili ujrzy lamparta przyczajonego wśród gałęzi lub węża pełzającego wśród trawy. Nie boi się jednak.
Zbliżają się do polany.
— Tury — mówi Gracchus.
Około tuzina turów obgryza krzewy. Wielkie, długorogie zwierzęta o krótkiej sierści. Muskularne i czujne. Czują zapach myśliwych. Podnoszą ciężkie głowy, węszą, wypatrują. Gracchus i Ngiri porozumiewają się mrugnięciami.
— Za dużo ich — szepce Gracchus do Mortimera. — Poczekajmy, aż stado się rozejdzie.
Mortimer uśmiecha się. Wygląda na zdenerwowanego. Wiadomo, że tury potrafią zaatakować bez ostrzeżenia. Cztery, pięć, sześć zwierząt oddala się. Inne przesuwają się na skraj polany, jak gdyby odbywały naradę wojenną. Jeden byk toczący wokół gniewnym, ponurym wzrokiem pozostaje jednak na miejscu. Gracchus unosi się na palcach. Jego krępe ciało kojarzy się Sybille ze studium ruchu i gotowości.
— Teraz! — mówi.
W tej samej chwili byk zaczyna atak. Porusza się z niezwykłą szybkością, ze schyloną głową. Wysunięte do przodu rogi wyglądają jak dwie dzidy. Mortimer strzela. Słychać głośne uderzenie kuli. Trafienie w łopatkę. Wspaniały strzał. Zwierzę jednak nie pada i Mortimer strzela ponownie. Tym razem mniej celnie. Trafienie w brzuch. Gracchus i Ngiri również strzelają, jednak nie do tura, którego wybrał Mortimer, ale ponad głowami stada, żeby je rozproszyć. Taktyka przynosi owoce. Zwierzęta cwałują w głąb lasu. Tur Mortimera wciąż szarżuje w jego kierunku, chwieje się jednak, traci rozpęd, pada prawie u jego stóp, tarza się, ryje trawę kopytami.
— Kufa — mówi Ngiri. — Piga nyati m’uzuri, bwana.
— Piga — uśmiecha się Mortimer.
— To bardziej podniecające niż polowanie na moa — mówi Gracchus i salutuje Mortimerowi.
* * *
— One są moje — mówi Nerita trzy godziny później, wskazując na drzewo stojące na skraju lasu. Kilkaset dużych gołębi rozsiadło się na jego gałęziach. Było ich tak wiele, iż zdawało się, że na drzewie rosną gołębie, a nie liście. Samiczki są gładko upierzone, mają jasnobrązowe grzbiety i szare brzuszki. Samce są znacznie bardziej kolorowe. Mają lśniące, błękitne pióra na skrzydłach i grzbietach, piersi czerwono-brązowe z opalizującymi zielonymi i brązowymi cętkami na szyi. Ich oczy były niesamowite, ruchliwe i pomarańczowe.
— Tak — stwierdza Gracchus. — Znalazłaś swoje gołębie wędrowne.
— Co to za przyjemność strzelać do gołębi siedzących na drzewie? — pyta Mortimer.
Nerita patrzy gniewnie na niego.
— Co to za przyjemność strzelać do szarżującego byka? Daje sygnał Ngiri, który strzela w powietrze. Przerażone gołębie zrywają się z gałęzi i krążą nisko nad ziemią. W dawnych czasach, sto, sto pięćdziesiąt lat temu, nikt nie przejmował się koniecznością strzelania do gołębi wędrownych tylko w locie. Gołębie były pokarmem, a nie sportem w lasach Ameryki Północnej. Łatwiej było strzelać do gołębi siedzących i jeden myśliwy mógł w ten sposób zabić ich tysiące. Wystarczyło tylko pięćdziesiąt lat, żeby zredukować populację gołębi wędrownych, których miliardowe stada potrafiły całkowicie przysłonić niebo. Nerita postępuje po sportowemu. Ostatecznie jest to próba jej umiejętności. Celuje, strzela, ładuje, strzela, ładuje. Ptaki spadają na ziemię. Nerita i strzelba stanowią jedność. Łączą się w jednym zadaniu. Po chwili wszystko się kończy. Tragarze zbierają ptaki z ziemi. Nerita ma licencję na dwanaście gołębi — parka zostanie wypchana, inne przeznaczy się na dzisiejszą kolację. Ocalałe gołębie wróciły na drzewo i patrzą spokojnie, bez wyrzutu na myśliwych.
Читать дальше