— Cześć — mówi Dillon. — Mały uśmiech? Rozchmurzysz się trochę?
— Znam cię. Jesteś z kosmokapeli?
— Jasne. Dillon Chrimes, wibrastar. Graliśmy dziś w Rzymie.
— Występowałeś w Rzymie i lunatykujesz w Bombaju?
— Mam swoje filozoficzne powody. Chciałem być w połowie miastowca, rozumiesz? Przynajmniej tak blisko środka, jak tylko się da. Nie mam ochoty tłumaczyć ci teraz, dlaczego.
Rozgląda się po pokoju. Sześcioro dzieci. Jedno nie śpi: chuda dziewczynka o oliwkowej cerze swojej matki, co najmniej dziewięcioletnia. To znaczy, że jej mama nie jest taka młoda, na jaką wygląda — nie mniej niż dwudziestka piątka. Ale Dillonowi to nie przeszkadza. Za moment będzie obejmować całą monadę, ludzi wszystkich wieków, płci i kształtów.
— Muszę ci coś powiedzieć — odzywa się. — Jestem na multiplekserze. Za sześć minut będę szczytował.
Kobieta przykłada rękę do ust.
— W takim razie nie mamy zbyt dużo czasu. W chwili klimaksu powinieneś już być we mnie.
— Właśnie tak to działa?
— Nie wiesz?
— Pierwszy raz biorę multiplekser — przyznaje Dillon. — Jakoś nie mogłem się wcześniej przekonać.
— To tak, jak ja. Właściwie nie wierzyłam, że ktokolwiek go zażywa. Ale słyszałam, czego się można po tym spodziewać.
Mówiąc to, rozbiera się. Ciężkie piersi z wielkimi, ciemnymi obwódkami wokół brodawek. Nogi ma dziwnie chude; kiedy stoi wyprostowana, wewnętrzne części ud znajdują się daleko od siebie. Jest jakaś ludowa legenda o kobietach zbudowanych w ten sposób, ale Dillon nie może jej sobie przypomnieć. On też zrzuca ubranie. Czuje już działanie narkotyku — na parę minut przed spodziewanym czasem; ściany migoczą, a światła zrobiły się rozmazane. Dziwne. Może powinien był powiedzieć o swoim wcześniejszym podnieceniu na koncercie, aby automat mógł uwzględnić to przy obliczaniu dawki. A może jego metabolizm przyspieszył tylko pod wpływem światła i dźwięku. Nie szkodzi, nic się nie stało. Dillon podchodzi do platformy sypialnej.
— Jak masz na imię? — pyta.
— Alma Clune.
— Alma… Podoba mi się.
Dziewczyna obejmuje go. Dillon obawia się, że dla niej nie będzie to żadne szczególne erotyczne przeżycie. Jak już multiplekser weźmie go na dobre, raczej nie będzie w stanie skupić się na jej potrzebach, a teraz czas nie pozwala na żadną grę wstępną. Ale Alma chyba rozumie. Na pewno nie chce psuć mu odlotu.
— Włóż go — mówi Dillonowi — nic mi nie będzie. Szybko robię się wilgotna.
Wchodzi w nią. Ich języki stykają się. Oplatają go jej mocne uda. Dillon przykrywa ją całym ciałem.
— Już się zaczęło? — pyta dziewczyna.
Dillon milczy przez chwilę. Do środka i w tył, do środka i w tył.
— Chyba tak — odpowiada po chwili. — Jakbym miał dwie kobiety naraz. Jakbym… odbierał echo.
Jest ostrożny. Nie chce wszystkiego popsuć, kończąc przed szczytowym momentem odlotu. Z drugiej strony, jeśli ona należy do tych, które szybko osiągają orgazm, cieszyłby się, gdyby zdążyła raz czy dwa przed nim. Wszystko jedno: do multiplekserowego kopa i tak zostało już nie więcej niż półtorej minuty. Całe to liczenie deprymuje go. I wtedy przestaje cokolwiek liczyć.
— Zaczęło się — szepcze. — O rany, ale odjazd!
— Spokojnie — mruczy Alma. — Nie musisz się spieszyć. Wolno… Powoli… Idzie nam bardzo dobrze. Chcemy, by to trwało. Nie przejmuj się mną, po prostu daj się porwać.
Do środka i w tył. Do środka i w tył. Wreszcie multipleksowy orgazm. Jego duch rozprzestrzenia się. Narkotyk czyni psychikę nadwrażliwą, przełamuje chemiczne systemy ochronne, jakimi mózg broni się przed zdolnością bezpośredniej telepatii; Dillon odbiera teraz zmysłowe doznania wszystkich ludzi dookoła. Z każdą sekundą sięga dalej i dalej. Podobno w najwyższym momencie szczytowania wzrok i słuch innych stają się twoimi, odbierasz nieskończoną ilość sygnałów, jesteś jednocześnie wszystkimi w budowli. Czy to prawda? Czy obce umysły przesączają swoją treść przez jego umysł? Wygląda na to, że tak właśnie się dzieje. Dillon przygląda się, jak jego roztrzepotana, rozogniona dusza niczym płaszczem okrywa i pochłania Almę; leży jednocześnie i na niej, i pod sobą — z każdym pchnięciem w głąb jej rozgrzanej kobiecości, czuje jakby tępy miecz wdzierający się w jego własne wnętrzności. Ale to dopiero początek. Jego umysł rozpościera się już na dzieci Almy. Nie rozkwitła jeszcze dziewięciolatka. Kwilące niemowlę. Dillon jest naraz matką i sześciorgiem dzieci. Jakie to proste! Jest także rodziną zza ściany: ósemką pociech, matką i lunatykiem z 495 piętra. Obejmuje swym zasięgiem następny górny poziom. I dolny. Przelatuje korytarze. W zwielokrotnionym, sennym widzie ogarnia cały miastowiec. Fale obrazów płyną przez niego. Nad głową pięćset pięter, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć pod stopami; widzi je wszystkie jako kolumnę poziomych prążków, wysoki słup pełen drobnych nacięć. Z całym mnóstwem mrówek. A on jest jednocześnie nimi wszystkimi. Dlaczego nie próbował tego wcześniej? Stać się całą monadą!
Czuje, że sięga już co najmniej dwudziestu pięter w obie strony. I wciąż się rozprzestrzenia. Rozgałęzienia jego umysłu docierają wszędzie. To się dopiero zaczyna. Cała jego istota miesza się i łączy z treścią miastowca. Z Almą, która kołysze się pod nim. Miednica trze o miednicę. Diłlon jest ledwo świadom jej obecności, kiedy Alma zaczyna cicho jęczeć z rozkoszy. Jest nią zaprzątnięty nie więcej niż jeden atom jego istoty. Reszta wędruje korytarzami miast Monady 116, zagląda do wszystkich pokoi. Fragment Dillona jest na górze w Bostonie, inna cząstka na dole w Londynie, jednocześnie całym sobą przebywa w Rzymie i Bombaju. Setki pokoi. Tysiące. Rój dwunożnych pszczół. Dillon jest pięćdziesiątką wrzeszczących dzieci, tłoczących się w trzech pokojach w Londynie. Jest dwojgiem podskakujących Bostończyków, odbywających właśnie swoją pięciotysięczną erotyczną sesję. Jest gorącokrwistym trzynastolatkiem, lunatykującym na 483 piętrze. Sześciorgiem młodych ludzi, wymieniających się partnerami w londyńskim dormitorium. Jego zmysły rozciągają się jeszcze szerzej, sięgając w dół do San Francisco, w górę do Nairobi. Im dalej się rozprzestrzenia, tym wszystko staje się łatwiejsze. Ul. Gigantyczny ul. Obejmuje Tokio. Chicago. Bierze w objęcia Pragę. Dotyka Szanghaju, Wiednia, Warszawy. Ociera się o Toledo. Paryż! Reykjavik! Louisyille! Louis-ville! W górę i w dół! Od podstaw po sam wierzchołek! Jest wszystkimi 881 tysiącami istnień na tysiącu poziomów. Jego dusza rozpostarła się na całą długość. Czaszka chce pęknąć. Przez ekran umysłu przesuwają się ruchome obrazy, sekwencje filmów o rzeczywistości; oleiste wstęgi dymu przywiewają twarze, oczy, palce, genitalia, uśmiechy, języki, łokcie, profile, dźwięki i kształty. Zazębiają się delikatnie, łączą i rozdzielają. Dillon jest naraz wszędzie i wszystkim. Szczęść boże! Pierwszy raz pojmuje naturę organizmu tak wrażliwego, jak społeczeństwo; dostrzega system kontroli i równowagi, ciche układy kompromisu, spajające wszystko w jedną całość. Całość, która jest cudownie piękna. Zgranie tego kolosalnego miasta miast jest jak zestrajanie się kosmokapeli: wszystko musi ze sobą współbrzmieć, każde ogniwo przynależeć do całości. Poeta z San Francisco jest częścią usmolonego palacza z Reykjaviku. Rozsadzany przez ambicję smarkacz z Szanghaju stanowi cząstkę pogodzonego z losem, przegranego Rzymianina. Ile z tego, zastanawia się Dillon, będzie pamiętać, gdy wróci na ziemię? Jego duch wiruje, odurzony narkotykiem z tysięcy dusz naraz.
Читать дальше