— Tak trzymać! Niech tak zostanie! — wrzeszczy Nat. — Nie spieprzmy tego! Człowieku, nie spieprzmy tego!
Wychodzą z fazy i opadają w dół. Siadają bezczynnie, spoceni, z rozdygotanymi nerwami. Wycofanie się prawie rani — boleśnie odrywać się od takiego piękna. Ale Nat ma rację: nie mogą wypalić się, jeszcze zanim przyjdzie publiczność.
Przerwa na kolację, wprost na scenie. Nie jedzą zbyt dużo. Oczywiście zostawiają instrumenty włączone i nastrojone. Byłoby kretyństwem psuć synchronizację po tym, jak tyle się napracowali, by ją osiągnąć. Od czasu do czasu któryś ze spoczywających instrumentów rozbłyska samorzutnie, przekraczając próg napięcia, i strzela plamą światła lub dźwięczy piskliwie. Zagrałyby same, gdyby tylko im pozwolić — myśli Dillon. Mógłby być dziki odlot, gdyby tak włączyć wszystko i przysiąść z boku, patrząc, jak same się programują i dają koncert. Na pewno zobaczyłoby się całkiem nowe rzeczy. Umysł maszyny. Z drugiej strony, byłoby cholernie dołujące przekonać się o własnej zbyteczności. Jaki kruchy jest nasz prestiż. Dziś fetowani artyści, ale niech tylko sekret się wyda, a jutro przyjdzie nam pchać puszki ze śmieciami w Reykjaviku.
Na kwadrans przed siódmą zaczyna schodzić się publiczność. Raczej starszawy tłumek. Ponieważ to pierwszy koncert w Rzymie, bilety rozdawano według starszeństwa wieku wyłącznie pośród mieszkańców powyżej dwudziestu lat. Stojący na środku estrady Dillon nawet nie stara się ukryć lekceważenia dla tej szarej, jednolitej masy ludzkiej, sadowiącej się na swoich miejscach wokół niego. Czy muzyka do nich dotrze? Czy cokolwiek w ogóle może do nich dotrzeć? Czy raczej będą siedzieć biernie, nawet w połowie nie uczestnicząc w przedstawieniu? Marząc o tym, żeby mieć więcej dzieci? Ignorując trudzących się dla nich artystów? Po prostu zajmą dobre miejsca, nie wynosząc niczego z erupcji ogni nad ich głowami. Rzucamy wam wszechświat, a wy nawet nie łapiecie. To dlatego, że jesteście starzy? Ile taka pulchna, licząca trzydzieści wiosen wielokrotna matka jest w stanie odebrać z kosmicznego widowiska? Nie, to nie wiek. W bardziej wyrobionych kulturalnie miastach nie ma wśród publiczności problemu z odbiorem, wszystko jedno — starej czy młodej. Nie, to na pewno kwestia elementarnego podejścia do świata sztuki. Na dolnych piętrach smoluchy odpowiadają oczami, wnętrznościami — jajami. Są albo oczarowani kolorowymi światłami i szaloną muzyką, albo zbici z tropu i niechętni, lecz nigdy nie pozostają obojętni. Na górnych poziomach, gdzie robienie użytku z rozumu jest nie tylko dozwolone, ale i wskazane, widzowie rwą się do uczestnictwa, wiedząc, że im więcej sami wniosą, tym więcej dostaną w zamian. Czy nie o to właśnie chodzi w życiu — wydrzeć wszelkie zmysłowe doznania zewnętrznym bodźcom, które tłoczą się wokół? Co więcej można zrobić? Ale tutaj, na środkowych piętrach, wszystkie reakcje są przytępione. Chodzące zwłoki, dla których najważniejszą rzeczą jest być obecnym na sali, zabrać bilet komuś innemu, pokazać się. Samo przedstawienie się nie liczy. To tylko hałas i światło, jakieś zwariowane gnojki z San Francisco podgrywają dla wprawy. Już siedzą, wszyscy ci Rzymianie, niczego nie jarząc, od mózgu po jaja. Niezły żart: Rzymianie. Tak się składa, że prawdziwy Rzym był całkiem inny. To zbrodnia przeciwko historii, że akurat tak nazwali swoje miasto. Dillon gapi się na publikę. Celowo zbytnio wyostrza wzrok, aby uzyskać rozmazany obraz; nie chce patrzeć na te sflaczałe i poszarzałe twarze, w obawie by ich widok nie wpłynął źle na jego grę. Jest tutaj, aby dawać. Skoro oni nie potrafią brać — trudno. — Jedziemy do góry — mruczy Nat. — Gotów, Diii?
Pytanie! Unosi dłonie w geście wirtuoza i wali w projektrony. Stary czadowiec! Z wibrastaru wylatują z rykiem słońce i księżyc, gwiazdy i planety. W auli eksploduje cały mieniący się wszechświat. Dillon nie śmie nawet zerknąć na publiczność. Udało mu się ich rozkołysać? Dyszą ciężko i ślinią się, przygryzając wargi? Dalej! Jazda! Reszta muzyków, jakby wyczuwając, że przeżywa coś ekstra, pozwala mu na wprowadzającą solówkę. Furie przelatują pod czaszką. Trąca manipulatornię. Pluton! Saturn! Betelgeza! Deneb! Tu siedzą ludzie, którym całe życie upływa w zamknięciu wewnątrz jednej budowli; ofiaruj im gwiazdy w jednym przenikającym mózg pędzie. Kto powiedział, że nie wolno zacząć od punktu kulminacyjnego? Musi pożerać teraz mnóstwo energii; pewnie przygasły światła aż w Chicago. Co z tego? Czy Beethoven przejmował się poborem mocy? Masz tworzyć. Tworzyć. Sypnij gwiazdami. Niech skaczą i migoczą. Zaćmienie słońca — czemu nie? Niech jego korona trzaska i żarzy się. Roztańczymy księżyc. Trzeba podwyższyć ton: wspaniałe, majestatyczne stąpnięcie na pedał, które chwyta ich w sieć, wbijając w tyłki ostrze pięćdziesięciocyklowych wibracji. Pomoże im strawić kolację. Wytrząśnie zaśniedziałe gówno, zatykające ich kiszki. Dillon śmieje się. Szkoda, że nie może zobaczyć swojej twarzy: musi mieć demoniczny wyraz. Jak długo ma ciągnąć to solo? Dlaczego do niego nie dołączają? Zaraz się wypali. Nie dba o to, dla czegoś takiego warto zatracić się w instrumencie. I tylko ta nieśmiała, paranoiczna myśl, że celowo pozwalają mu wyczerpać się ponad miarę, chcąc, by zrobił sobie krzywdę. Przez resztę swoich dni siedziałby jak ślimak, mamrocząc jakieś bla-bla-bla. Nie ja! Dillon zwalnia wszystkie blokady. Fantastycznie! Nigdy przedtem nie robił czegoś takiego. To wściekłość na tych tępych Rzymian daje mu tyle natchnienia. Wszystko i tak zmarnuje się w ich otępieniu. Pieprzyć: Uczy się tylko to, co dzieje się z nim w środku, jego artystyczne spełnienie. Jeśli da radę poruszyć ich umysły, już będzie dobrze. Sam przeżywa ekstazę. Cały wszechświat drga wokół niego. Mocarna solówka. Tak musiał czuć się bóg, kiedy wziął się do pracy pierwszego dnia. Z głośników spadają igiełki tonów. Imponujące crescendo światłości i dźwięku. Dillon czuje płynącą przez niego wodospadem energię. Jest tak szczęśliwy ze swojego występu, że ma wzwód. Stając na palcach, odchyla się w fotelu, aby twarda wypukłość była bardziej widoczna przez ubranie. Czy ktoś kiedykolwiek zrobił coś podobnego? Odegrał solo na wibrastarze całą improwizowaną symfonię? Witaj, Bach! Cześć, Mick! Cześć, Wagner! Wystrzelcie głowy! Niech lecą! Dillon minął już punkt szczytowy i schodzi w dół. Zajmuje się subtelniejszą grą, nie polega już na czystej energii; obryzguje Jowisza złocistymi plamami, zmienia gwiazdy w kropy lodowej bieli, podkładając ciągnące się ostinata. Zmusza Saturna do trylu, dając sygnał reszcie zespołu. Kto kiedykolwiek słyszał, by zaczynać koncert od kadencji? Na szczęście pozostali muzycy odnajdują się w tym.
O, teraz. Właśnie wchodzą. Falownik częstotliwości delikatnie snuje własny temat, mający coś z żarliwości gwiezdnych deseni Dillona. Kometoharfista natychmiast przygłusza go działającą mocniej na zmysły serią brzękliwych tonów, które od razu przechodzą w wijące się rozbłyski zielonego światła. Jeździec spektralny chwyta je i, wspiąwszy się na ich grzbiet, z szerokim uśmiechem sunie w dół jak narciarz w plamę ultrafioletu, omiatany kaskadą ulotnych, syczących dźwięków. Teraz dobry stary Sophro nurkuje po swoich orbitach, raz po raz spadając i wynurzając się, jakby chytrze droczył się z jeźdźcem spektralnym w sposób, jaki mogą docenić tylko inni muzycy ich zgranej kapeli. Wchodzi inkantator, cudownie złowrogi i grzmiący, rzucając na ściany rozedrgane odbicia, dodając powagi astralnym obrazom i dźwiękom, aż piękno konwergencji staje się prawie nie do zniesienia. To znak dla spijacza grawitacji, który niweczy ich stabilność wspaniałymi, nieokiełznanymi i wyzwalającymi buchnięciami mocy. Do tej pory Dillon zdążył już wycofać się na swoją pozycję koordynatora, jednoczącego grę zespołu, podrzucając jednemu bądź drugiemu to zarys melodii, to wiązkę światła, i upiększając wszystko, co tylko znajdzie się w pobliżu. Cichnie, przechodząc w półtony. Jego obłędne podniecenie opada; gra robi się czysto mechaniczna — jest teraz na równi twórcą i słuchaczem, oceniającym spokojnie wariacje swoich partnerów. Już nie musi skupiać na sobie uwagi. Wystarczyłoby mu, gdyby przez resztę wieczoru walił swoje uump uump, ale on nie poprzestanie na tym. Wie, że jeśli co dziesięć, piętnaście minut nie wprowadzi świeżych danych, runie cała konstrukcja utworu. Mimo wszystko, ma teraz czas odsapnąć.
Читать дальше