Spodziewali się, że wkrótce znowu natkną się na strumień, ale się przeliczyli. Albo strumienie płynęły tutaj z północy na południe, albo po prostu ich zabrakło. W miarę, jak posuwali się naprzód, równina czy też pampa, pozornie niezmienna, stawała się coraz bardziej sucha, coraz bardziej szara. Tego ranka nie widzieli już krzaków peya, a tylko szorstką, szarozieloną trawę ciągnącą się dalej i dalej, aż po horyzont.
W południe Rocannon przystanął.
— To nie ma sensu, Yahanie — powiedział.
Yahan poskrobał się po karku, rozejrzał się dookoła, a potem zwrócił ku niemu swoją młodą, mizerną, zmęczoną twarz.
— Jeśli chcesz iść dalej, panie, pójdę z tobą.
— Nie poradzimy sobie beż wody i żywności. Wracajmy.
Ukradniemy łódź na wybrzeżu i wrócimy do Hallan. To nie ma sensu. Chodź.
Odwrócił się i ruszył na północ. Yahan poszedł za nim. Czyste niebo jarzyło się błękitem, odwieczny wiatr szeptał wśród bezkresnych traw. Rocannon przygarbiwszy plecy szedł naprzód uparcie, krok po kroku, z każdym krokiem pokonując ogarniające go zmęczenie i zniechęcenie. Nawet się nie odwrócił, kiedy Yahan nagle stanął.
— Wiatrogony!
Dopiero wtedy podniósł wzrok i ujrzał je, trzy wielkie gryfy, zataczające koła nad ich głowami z pazurami wysuniętymi do lądowania, czarne na tle błękitnego, rozpalonego nieba.
Mogien zeskoczył ze swego wiatrogonu, zanim ten zdążył dotknąć łapami ziemi. Młody książę podbiegł do Rocannona i uściskał go jak brata. W jego głosie dźwięczała radość i ulga.
— Na lancę Hendina, Władco Gwiazd! Dlaczego wędrujesz nago przez tę pustynię? W jaki sposób dotarłeś tak daleko na południe, skoro idziesz na północ? Czy jesteś… — napotkał spojrzenie Yahana i urwał.
— Yahan jest moim sługą — oznajmił Rocannon. Mogien nic nie odpowiedział. Widać było, że walczy ze sobą, po chwili jednak zaczął się uśmiechać, a wreszcie wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czy po to nauczyłeś się naszych zwyczajów, żeby kraść mi służących, Rokananie? A kto tobie ukradł ubranie?
— Olhor ma podwójną skórę — odezwał się Kyo zbliżając się swoim lekkim krokiem. — Witaj, Władco Ognia! Poprzedniej nocy słyszałem cię w swoich myślach.
— Kyo zaprowadził nas do ciebie — potwierdził Mogien. — Odkąd postawiliśmy stopę na wybrzeżu Fiern dziesięć dni temu, nie wyrzekł ani słowa, ale zeszłej nocy na brzegu zatoki, kiedy wzeszedł Lioka, Kyo wysłuchał blasku księżyca i powiedział: „Tam!” Kiedy się rozwidniło, polecieliśmy w tym kierunku i tak was znaleźliśmy.
— Gdzie jest Iot? — zapytał Rocannon widząc tylko Raho trzymającego uzdy wiatrogonów.
Mogien nie zmieniając wyrazu twarzy wyjaśnił:
— Nie żyje. Olgyiorowie napadli na nas we mgle na plaży. Nie mieli innej broni prócz kamieni, ale było ich wielu. Iot został zabity, a ciebie straciliśmy z oczu. Kryliśmy się w jaskini wśród nadbrzeżnych skał, dopóki wiatrogony nie mogły znowu latać. Raho poszedł na zwiady i usłyszał opowieść o obcym, który stał w ogniu i nie spalił się, i nosił błękitny klejnot. A więc kiedy wiatrogony mogły już latać, polecieliśmy do twierdzy Zgamy, a nie znalazłszy tam ciebie podpaliliśmy dach jego plugawego domu i rozpędziliśmy jego stada, a potem zaczęliśmy cię szukać wzdłuż brzegów cieśniny.
— Ten klejnot, Mogienie — przerwał mu Rocannon — naszyjnik Oko Morza… musiałem go oddać jako okup za nasze życie. Straciłem go.
— Klejnot? — powtórzył Mogien prżyglądając się mu uważnie. — Naszyjnik Semley? Oddałeś go? Nie po to, żeby ratować swoje życie — któż mógłby cię zranić? Kupiłeś za niego bezwartościowe życie tego pół-człowieka! Tanio cenisz moje dziedzictwo! Masz, weź to; tego się nie traci tak łatwo! — podrzucił coś w powietrze ze śmiechem, złapał i cisnął Rocannonowi, który patrzył w osłupieniu na złoty łańcuch i klejnot-płonący błękitnym blaskiem w jego dłoni.
— Wczoraj napotkaliśmy na drugim brzegu zatoki dwóch Olgyiorów i trzeciego martwego. Zatrzymaliśmy się, żeby ich zapytać, czy nie widzieli nagiego człowieka wędrującego ze swoim sługą nicponiem. Jeden z nich upadł przed nami na twarz i opowiedział nam wszystko, więc zabrałem drugiemu klejnot, a wraz z nim życie, ponieważ walczył. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że dostałeś się na drugi brzeg; a Kyo doprowadził nas prosto do ciebie. Ale dlaczego szliście na północ, Rokananie?
— Żeby… żeby znaleźć wodę.
— Jest strumień na zachodzie — wtrącił Raho. — Widzieliśmy go tuż przedtem, zanim was dostrzegliśmy. — Ruszajmy więc. Yahan i ja nie piliśmy od zeszłej nocy. Dosiedli wiatrogonów, Yahan razem z Raho, Kyo na swoim dawnym miejscu za Rocannon~m. Falujące na wietrze trawy umknęły spod nich, kiedy wzbili się ku słońcu lecąc na południowy zachód nad rozległą równiną.
Rozbili obóz nad strumieniem, który płynął, czysty i powolny, wśród bezkwietnych traw. Rocannon nareszcie mógł zdjąć swój kombinezon i włożyć na siebie zapasową koszulę i płaszcz Mogiena. Zjedli twardy chleb z Tolen, korzenie peya i cztery skoczki ustrzelone przez Yahana, który cieszył się jak dziecko, że znowu dostał łuk w ręce. Tutaj, na płaskowyżu, zwierzęta same ustawiały się do strzału i pozwalały się wiatrogonom chwytać w locie nie okazując strachu. Nawet małe stworzonka zwane kilar, zielone, żółte i fioletowe, przypominające owady swoimi przezroczystymi, brzęczącymi skrzydełkami, choć w rzeczywistości były maleńkimi torbaczami, tutaj zbliżały się do ludzi ciekawie i bez lęku unosiły się nad czyjąś głową, przyglądając się wszystkiemu okrągłymi, złotymi oczami; to znów przysiadały na czyjejś dłoni lub kolanie, żeby po chwili znowu wzbić się w powietrze. Wydawało się, że cała ta niezmierzona kraina nie zna człowieka. Mogien opowiadał, że kiedy lecieli nad płaskowyżem, nie widzieli ani ludzi, ani zwierząt.
— Zeszłej nocy przy ognisku zdawało nam się, że widzieliśmy jakieś stworzenie — powiedział Rocannon z wahaniem, jako że sam nie był pewien, co właściwie widzieli.
Kyo obejrzał się na niego od ogniska; Mogien, rozpinający swój pas z dwoma mieczami, nie powiedział nic.
O pierwszym brzasku zwinęli obóz i przez cały dzień pędzili na wietrze pomiędzy ziemią a słońcem. Lot nad równiną był równie przyjemny jak ciężka była poprzednia wędrówka. W ten sam sposób minął im następny dzień, a pod wieczór, kiedy rozglądali się już za jednym z tych małych strumieni, które z rzadka przecinały krainę traw, Yahan obrócił się naraz na siodle i zawołał:
— Olhorze! Spójrz przed siebie!
Hen, daleko na południu niewielka zmarszczka szarości przecinała prosty horyzont.
— Góry! — krzyknął Rocannon i poczuł, jak za jego plecami Kyo gwałtownie wciągnął powietrze, jakby przestraszony.
Następnego dnia płaska preria pod nimi stopniowo uniosła się i pofałdowała, tworząc niskie pagórki i hałdy — ogromne fale na nieruchomym morzu. Wysoko spiętrzone chmury płynęły wciąż na północ ponad ich głowami, a daleko przed sobą widzieli poszarpane, ciemne, wyniosłe zbocza. Przed wieczorem zarysy gór stały się wyraźne; chociaż równinę zakryła ciemność, odległe szczyty na południu jeszcze przez długi czas świeciły jasnym, złotym blaskiem. Kiedy wreszcie znikły, wychynął zza nich księżyc Lioka i pożeglował spiesznie po niebie niby wielka, żółta gwiazda. Feni i Feli wzeszły wcześniej i poruszały się bardziej statecznie ze wschodu na zachód. Ostatni z czwórki wzeszedł Heliki i ścigał pozostałe, przybierając i zmniejszając się w półgodzinnych cyklach. Rocannon leżał na plecach, obserwując spomiędzy wysokich, ciemnych łodyg trawy powolny, skomplikowany, świetlisty taniec księżyców.
Читать дальше