— Nie potrzebuję żadnego wsparcia, panie Doughty. Dziękuję za dobre chęci.
— To nie jest wcale filantropia, tylko pożyczka, prawnie usankcjonowana pożyczka. Proszę mi wierzyć, nasze straty z tego tytułu są minimalne… i naprawdę nie chcemy, żeby pan odchodził od nas z pustymi kieszeniami.
Poważnie zastanowiłem się nad tą propozycją. Nie miałem w tej chwili nawet drobnych na fryzjera, ale pożyczać w mojej sytuacji pieniądze — to samobójstwo. Drobną pożyczkę trudniej spłacić niż milion.
— Panie Doughty — oszczędnie dobierałem słowa — doktor Albrecht powiedział mi, że mam prawo spędzić jeszcze cztery dni w schronisku.
— Chyba tak. Musiałbym zajrzeć do pana kartoteki. Nie mamy zwyczaju nikogo stąd wyrzucać tylko dlatego, że upłynął termin umowy. Dopóki pacjent nie jest do tego przygotowany, nie odchodzi.
— Wcale tak nie myślałem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, ile kosztuje całodzienna opłata za pokój i wyżywienie.
— Proszę? Ależ my nie wynajmujemy pokojów. To nie szpital, tylko specjalistyczna klinika rekonwalescencji hibernowanych.
— Rozumiem. Jednakże już choćby ze względu na sprawy podatkowe musicie prowadzić jakieś kalkulacje.
— Hm… i tak, i nie. Dotacji nie otrzymujemy na ich podstawie. Do wydatków zaliczamy amortyzację, koszty eksploatacyjne, transportowe, akumulację, płace pracowników, koszty specjalne kuchni dietetycznej i tak dalej. Ale mógłbym może obliczyć koszt użytkowania jednego pokoju.
— Nie, proszę nie zagłębiać się w zbyt szczegółowe wyliczenia. Ile w takim razie kosztuje lóżko i wyżywienie w szpitalu?
— Nie jest to wprawdzie mój resort, ale sądzę, że około stu dolarów dziennie.
— Mógłbym tu jeszcze spędzić cztery dni, pożyczcie mi więc czterysta dolarów.
Zamiast odpowiedzieć, podyktował swemu mechanicznemu pomocnikowi kilka cyfr, chyba jakiś kod, ten odliczył osiem pięćdziesięciodolarówek i wręczył mi je bez słowa.
— Dziękuję bardzo — powiedziałem, chowając pieniądze do kieszeni. — Zrobię wszystko, żeby jak najszybciej mógł pan skreślić mnie z ewidencji. Sześć procent? A może oprocentowanie jest teraz wyższe?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— To nie jest pożyczka. Wykorzystałem pańską sugestię i całą kwotę zaliczyłem na poczet kosztów tych pozostałych dni.
— Co? Chwileczkę, panie Doughty, nie chciałem nic panu sugerować. Oczywiście potraktuję…
— Przepraszam bardzo. Poleciłem asystentowi, żeby wprowadził dane do pamięci jako bezzwrotną rekompensatę, a pan chciałby skomplikować życie naszym kontrolerom z powodu jakichś głupich czterystu dolarów? Byłem przygotowany na znacznie większą sumę.
— Okay, nie będziemy się kłócić. Jeszcze jedno, panie Doughty: na jak długo mi to wystarczy?
— Hmm… pytanie nie jest proste…
— Tylko w ogólnych zarysach, żebym miał jakieś wyobrażenie. Ile kosztuje dzienne wyżywienie?
— Żywność nie jest specjalnie droga. Za dziesięć dolarów zje pan doskonałą kolację… jeśli zada pan sobie trochę trudu, by znaleźć jakąś tańszą restaurację.
Podziękowałem mu jeszcze raz i wyszedłem z lekkim sercem. Pan Doughty przypominał mi jednego księgowego, którego spotkałem kiedyś w wojsku. Istnieją tylko dwa gatunki księgowych: jeden zawsze udowodni, że nic się wam nie należy, drugi zaś tak długo będzie grzebał w paragrafach, aż znajdzie taki, zgodnie z którym dostaniecie wszystko, czego potrzebujecie, nawet jeśli nie macie do tego szczególnego prawa. Doughty należał do tych drugich.
Ze schroniska wychodziło się na Wilshire Ways. Przed budynkiem stały ławeczki, zieleniły się krzewy i kwiaty. Usiadłem, żeby spokojnie przemyśleć sytuację i zdecydować, dokąd iść — na wschód czy na zachód. Na fotelu u pana Doughty'ego trzymałem się całkiem nieźle, ale prawdę mówiąc, nowiny mocno mną wstrząsnęły, mimo że miałem dość pieniędzy, by przez tydzień nie umrzeć z głodu. Słońce mile przygrzewało, ulica lekko szumiała, byłem młody (przynajmniej biologicznie), miałem dwie ręce i głowę na karku. Zacząłem bojowo pogwizdywać i otworzyłem Timesa na stronie z ogłoszeniami. Zwalczyłem pokusę spojrzenia na rubrykę ,,Wysoko kwalifikowani mechanicy” i wyszukałem kolumnę ,,Bez kwalifikacji”. Była cholernie krótka, o mało jej nie przegapiłem.
Nazajutrz, w piątek piętnastego grudnia, znalazłem pracę. Oprócz tego przeżyłem niewielką kolizję z prawem i miałem ustawiczne problemy z tym, jak postępować, co mówić i co myśleć o różnych rzeczach. Doszedłem do wniosku, że ,,reorientacja” w teorii to jak czytanie o seksie — z rzeczywistością nie ma nic wspólnego. Pewnie miałbym mniej kłopotów, gdyby wypuszczono mnie z kliniki w Omsku, Santiago lub Dżakarcie, bo kiedy jesteście w obcym kraju, w obcym mieście, wiecie, że panują tam inne obyczaje, natomiast w Wielkim Los Angeles podświadomie oczekiwałem, że wszystko będzie jak dawniej, chociaż wiedziałem, jak ogromne zaszły zmiany. Trzydzieści lat to oczywiście w historii tylko chwila. Każdy człowiek styka się z takimi, a może nawet większymi przemianami. Jednakże to coś innego niż błyskawiczne przyswojenie dokonań całej generacji w jednym momencie. Na przykład w czasie rozmowy użyłem słowa, które nabrało obecnie w odmiennego znaczenia. Tylko dlatego, że byłem ,,śpiochem”, nie oberwałem od małżonka obrażonej damy.
Powolutku jednak przepychałem się do przodu. W pracy kasowałem prasą hydrauliczną nowe samochody (system komunikacji naziemnej wychodził z użycia), aby złom można było odesłać do hut Pittsburgha. Cadillaki, chryslery, eisenhowery, lincolny — wszystkie możliwe typy pięknych, wielkich, nowych i silnych turbinowców, bez jednego kilometra przebiegu na liczniku. Wjazd między szczęki prasy — chrup, trzask — i złom do wysokich pieców był gotowy.
Z początku serce mnie bolało, gdy na to patrzyłem, ponieważ nie dorobiłem się jeszcze grawilotu ł byłem zmuszony korzystać z komunikacji miejskiej. Wspomniałem tylko o tym i niewiele brakowało, żebym pożegnał się z pracą. Na szczęście szef zmiany przypomniał sobie, że jestem ,,śpiochem” i że czasami o rzeczach zupełnie oczywistych mam tyle pojęcia co ślepy o kolorach.
— To czysto ekonomiczny problem, chłopcze. Te samochody pochodzą z zapasów, które rząd przyjął jako gwarancję utrzymania stabilnych cen. Teraz mają już dwa lata i nikt ich nie sprzeda. Dlatego decyzją rządu niszczymy je i sprzedajemy odlewniom. Wysoki piec potrzebuje topników, nie tylko rudy, to powinieneś wiedzieć, mimo żeś ,,śpioch”. Im wyższe zapotrzebowanie na stal wysokiej jakości, tym więcej złomu musimy ,,wyprodukować”. Przemysł hutniczy czeka na nasze dostawy.
— Dlaczego więc dalej produkuje się samochody, których nie można sprzedać? Wygląda to na marnotrawstwo.
— Tylko wygląda. Czyżbyś chciał pozbawić pracy tysiące ludzi? Chcesz, żeby obniżył się poziom życia?
— W porządku, zatem wyślijmy je za granicę. Na tym rynku dostalibyśmy chyba więcej niż tu za ten szmelc?…
— Co?! I zniszczyć w ten sposób rynki zbytu?! Do tego narazilibyśmy się jeszcze naszym partnerom, skłócilibyśmy wszystkie potęgi handlowe: Japonię, Francję, Niemcy, Wielką Azję… nikt nie zdążyłby się obejrzeć, a stanęlibyśmy w obliczu kryzysu. Chaos w światowym handlu mógłby spowodować wojnę! Tego chcesz?! — Westchnął i ciągnął ojcowskim tonem: — Wpadnij kiedyś do biblioteki publicznej i wypożycz kilka książek na ten temat. Nie masz prawa komentować tych spraw, dopóki czegoś się o nich nie dowiesz.
Читать дальше