„Oni postarają się nam przeszkadzać”.
„Tak. Dzisiaj, szpiegując nas omal nie wyszli ze skóry. Jednak ludzie, którzy myślą jak automaty, nie odkryją nigdy naszej tajemnicy”.
„To ich pięta Achillesowa”.
„Centrum zna tylko logikę genetyczną. Tak już w tym ugrzęźli, że nie widzą prawdziwego świata”.
„I tego olbrzymiego Wszechświata, który nas otacza”…
Max Allgood, szef Służby Bezpieczeństwa, wspinał się po schodkach z plasmeldu w kierunku Administracji. Dwaj chirurdzy dreptali kilka kroków za nim, zachowując pełen szacunku dystans wobec człowieka obdarzonego prawie nieograniczoną władzą. Niebawem zatrzymano ich na obowiązkową kontrolę. Czujniki musiały stwierdzić, że nie przenoszą żadnych zarazków.
Allgood, poddając się próbie z cierpliwością świadczącą o pełnej rutynie, przyglądał się swoim towarzyszom: Bonmurowi i Iganowi. Bawiła go jedna rzecz: wszyscy, którzy tu przychodzili, musieli porzucić swe tytuły. Nie pozwolono wchodzić tu „lekarzom”. Tylko „aptekarzom”. Tytuł doktora żenował Nadludzi. Och, oczywiście wiedzieli o istnieniu lekarzy, lecz uważali ich tylko za osobniki leczące Masę. Tutaj używano wyłącznie eufemizmów. Nie mówiono o śmierci, morderstwach, ani nawet o zużyciu maszyn. Centrum zatrudniało Nadludzi dopiero „uczących się rządzenia” oraz zwykłych ludzi o młodym wyglądzie, choć niektórzy z nich byli od dawna sztucznie podtrzymywani przez swych panów.
Bonmur i Igan pozytywnie przeszli test młodości, mimo że ten pierwszy ze względu na pofałdowaną twarz wyglądał raczej staro. Nadrabiał to wzrostem, szerokimi barami i ogólnym wrażeniem krzepy i zdrowia. W porównaniu z nim Igan, szczupły i o szpiczastej szczęce, wydawał się mały i kruchy. Obydwaj mieli głębokie, niebieskie oczy. Jak Nadludzie. Z pewnością, tak jak większość chirurgów”aptekarzy” z Centrum, byli prawie-Nadludźmi.
Obaj mężczyźni speszyli się czując na sobie wzrok Allgooda. Bonmur po cichu odezwał się do swego kolegi, dotykając jednocześnie dłonią jego ramienia. Allgood przypomniał sobie, że gdzieś już widział podobny ruch palców. Ale gdzie?
Test przeciągał się. Szefowi SB wydawało się, że trwa dłużej niż zwykle.
Skierował swe myśli na inny tor. Zdał sobie sprawę, że dostęp do tajnych akt, a nawet starożytnych ksiąg, pozwolił mu osiągnąć wielką wiedzę o Centrum. Kraj Nadludzi rozciągał się na terytoriach zwanych dawniej Kanadą i Stanami Zjednoczonymi. Wewnątrz koła o średnicy siedmiuset kilometrów rozliczne ośrodki kontroli były rozmieszczone na dwustu podziemnych piętrach: kontrola czasu, genów, bakterii, enzymów i ludzi…
Mały sektor, w którym się znajdowało Centrum Administracji, urządzono aktualnie na wzór pejzażu włoskiego malowanego z zachowaniem kontrastów. Plamy pasteli położono na czerni i szarości. Nadludzie mieli skłonność zmieniać kształty gór tak, by odpowiadały ich chwilowemu kaprysowi. Z tego powodu wnętrze Centrum podlegało ciągłym zmianom. Wygładzono na przykład wszelkie kąty. Kiedy jednak Nadludzie zaczynali bawić się siłami przyrody, całemu spektaklowi brakowało zawsze elementów dramatycznych. Wszystko było nijakie.
Allgood często zastanawiał się nad tym. Dzięki temu, że oglądał filmy poprzedzające ich panowanie, mógł zauważyć różnice. Obecny krajobraz ciągle kojarzył mu się z gabinetami oznaczonymi czerwonymi trójkącikami, w których Nadludzie otrzymywali swoje dawki enzymów.
— Albo mi się wydaje, albo trwa to dziś dłużej niż zwykle? — odezwał się Bonmur głębokim barytonem.
— Cierpliwości — odpowiedział Igan tenorem.
— Tak — odparł Allgood — cierpliwość jest najlepszą przyjaciółką ludzi.
Bonmur podniósł z ciekawością wzrok na szefa SB. Allgood mówił mało, chyba że chciał wywołać jakiś efekt. To on, a nie Nadludzie, był największym zagrożeniem dla konspiracji. Był ciałem i duszą oddany swoim panom. Supermarionetka.
„Ciekawe dlaczego kazał nam przyjść ze sobą? Czy wie o tym? Wyda nas?”
Nadzwyczajna brzydota Allgooda fascynowała doktora. Szef SB wyglądał jak przeciętniak z Masy. Mały, obleśny, świdrujące oczka i kosmyk czarnych włosów spadający na czoło — model tak charakterystyczny, że nie było mowy o pomyłce.
Allgood odwrócił się w tej chwili ku barierce i Bonmur zrozumiał nagle, że ta brzydota emanowała z głębi postaci. Była wynikiem ciągłego strachu. To odkrycie uspokoiło chirurga, który przekazał je ruchem palców łganowi. Tamten odpowiedział:
„Oczywiście że Allgood się boi. Żyje w atmosferze najrozmaitszych znanych i nieznanych lęków, jak Nadludzie… nędzne kreatury”.
Scena, która nastąpiła za moment, zapadła im w pamięć. Dotychczas trwała piękna wiosna, zaprogramowana na wszechmocnym komputerze do spraw pogody. Schody do Administracji prowadziły od niewielkiego jeziorka. Dalej, na małym wzgórzu, piedestały z plasmeldu tworzyły pompatyczną konstrukcję, w której znajdowały się drzwi do wind.
Nagle niebo pociemniało. Czerwone, zielone i purpurowe błyskawice zaczęły przecinać je według dość prymitywnego schematu. Rozległ się huk piorunu. Gdzieś w Centrum jakiś Nadczłowiek dla własnej przyjemności organizował burzę. Igan uznał spektakl za nudny. Brakowało rozmachu i ryzyka. Gra żywiołów była po prostu żałosna.
Dla Allgooda, burza była pierwszym dzisiaj widzialnym znakiem potwierdzającym jego poglądy o życiu w Centrum. Dziwne fakty tworzyły tę wiedzę. Ludzie znikali bez śladu i tylko on oraz kilku agentów godnych zaufania znało ich los. Poza tym burza odpowiadała jego nastrojowi. Hałas dawał poczucie władzy.
— Gotowe — zaanonsował Bonmur.
Odwracając się, Allgood zauważył, że bariera nareszcie się podniosła. Weszli do Sali Obrad. Migdałowe ściany wznosiły się wokół kilkudziesięciu rzędów ławek z plasmeldu. Cała trójka zaczęła iść przez obłoki wonnych oparów.
Służący, ubrani w zielone płaszcze nabijane diamentowymi szpilkami, podeszli, aby ich eskortować. Chmurki antyseptycznych dymów wydobywały się ze złotych pojemniczków, którymi kołysali w rytm kroków.
Allgood patrzył tylko na koniec pomieszczenia. Gimnastyczna kula o średnicy 40 metrów, czerwona jak korzeń mandragory, królowała tam otoczona świetlnymi promieniami. To było centrum kontroli Trójcy. Instrument, dzięki któremu Nadludzie rządzili swoim królestwem. Jedna część wycięta jak kawałek pomarańczy pozwalała zobaczyć wnętrze. Tutaj ogromne okrągłe ekrany wyświetlały wiadomości, na które reagowały czerwone migacze. Po szaroniebieskich powierzchniach bez przerwy przepływały liczby i ezoteryczne symbole.
W centrum kuli wznosiła się biała kolumna, podtrzymująca trójkątna platformę. Nadludzie siedzieli na złotych tronach, ustawionych po jednym w każdym rogu. Była to Trójca wybrana na jeden wiek i mająca przed sobą jeszcze 79 lat władzy. Drobnostka w porównaniu z długością ich życia. Nudnawy okresik, niekiedy denerwujący, bo musieli borykać się ze sprawami, które pozostali znali jedynie pod postacią eufemizmów.
Służący zatrzymali się dwadzieścia kroków przed szklaną sferą. Allgood postąpił krok do przodu, nakazując chirurgom pozostać na miejscach. Szef SB wiedział, dokąd mógł dojść. Tego dnia musiał posunąć się aż do ostatnich granic. „Oni mnie potrzebują” — pomyślał, nie pozbywając się jednocześnie świadomości ryzyka, jakie niosło to spotkanie. Podnosząc wzrok rzekł:
— Przyszedłem.
Bonmur i Igan powtórzyli to słowo jak echo. Przypominali sobie reguły protokołów: „Używajcie zawsze imienia Nadczłowieka, do którego mówicie. Jeśli zapomnieliście je, zapytajcie z pokorą”.
Читать дальше