I jednocześnie Blaine wiedział, że jego plany zawiodły. Nie było już mowy o jakimkolwiek zawieszeniu broni, o pojednaniu. Lambert Finn był w tej chwili ponad to.
Finn należał do ludzi surowych, zarówno dla innych, jak i dla samego siebie. Droga, którą wybrał, śmierć, którą sobie zadał stanowiła chyba najtrudniejszą decyzje jaką podjął w swym życiu.
Lecz mimo to — myślał Blaine patrząc chłodnymi oczyma na rozdarte gardło trupa — gra nie była warta świeczki, nie była warta tak drastycznego, tak okrutnego czynu jak owa brzytwa wysuwająca się teraz z bezwładnych palców.
Tylko człowiek przepełniony nienawiścią mógł tego dokonać, człowiek chory umysłowo, opętany nienawiścią do samego siebie, czujący wstręt do tego, kim się stał.
Nieczysty. Nieczysty i skażony obcą świadomością wepchniętą w jego czaszkę. To rzeczywiście mogło człowieka takiego jak Finn pchnąć w objęcia śmierci. Kapryśny fanatyk opętany ideą, która mogła zrodzić się tylko w jego chorym mózgu, ideą stanu doskonałego, nie potrafił żyć z obcą, tajemniczą świadomością wepchniętą pod jego czaszkę.
Blaine odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. W korytarzu spotkał słaniającego się na nogach, mamroczącego coś pod nosem, sinobladego strażnika.
— Niech pan tu zostanie — odezwał się ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem, Blaine. — Zawiadonię gliny.
Strażnik spojrzał Blaine'owi w twarz. W oczach lśniły mu ogniki szaleństwa. Pocierał lekko palcami brodę.
— Mój Boże — wyszeptał. — Czy widział pan kiedykolwiek…
— Proszę tu siadać i czekać na mnie — Blaine lekko pchnął go w kierunku krzesła. — Za chwile wrócę.
Lecz wiedział, że nie wróci. Dewiaci już teraz muszą opuścić Ziemie. A do tego potrzeba czasu. Sporo tego czasu minie, nim strażnik otrząśnie się. Ten czas jest jedyną rezerwą, jaką dysponuje Blaine. Gdy strażnik wróci do siebie, gdy rozniesie się wieść o Finnie, otworzą się bramy piekła.
Boże, czuwaj nad dewiatem, którego pochwycą dzisiejszej nocy — zbielałymi wargami szepnął Blaine.
Przebiegł szybko korytarz i zbiegł po schodach. Zdecydowanym krokiem przeszedł hol i sięgnął ręką do klamki wyjściowych drzwi. W tej samej chwili ktoś inny pchnął je mocno z drugiej strony i do środka wbiegła kobieta. Po kamiennej posadzce głośno potoczyła się torebka, która wypadła jej z ręki. Blaine wyciągnął dłoń zatrzymując gwałtownie kobietę.
— HARRIET! NATYCHMIAST STĄD UCIEKAJ! UCIEKAJ! — ALEŻ MOJA TOREBKA!
— Błyskawicznie schylił się i podniósł zgubiony przez nią przedmiot. Prostując się, dostrzegł w otwartej torebce ciemny, ciężki przedmiot. Chwycił go natychmiast drugą dłonią i schował do kieszeni kurtki.
Zdezorientowana Harriet zakręciła się w miejscu, ale czujny Blaine chwycił ją za łokieć, zmuszając do szybkiego marszu. Wyszli na zewnątrz.
Dotarli do jego samochodu. Szybko otworzył drzwiczki i wepchnął dziewczynę do środka. — ALEŻ SHEP! TAM OBOK MAM ZAPARKOWANY SAMOCHÓD…
— NIE MAMY CHWILI DO STRACENIA. MUSIMY ZNIKAĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ.
Potykając się obiegł wokół samochód i usiadł za kierownicą. Zwolnił hamulce i wyprowadził pojazd na ulice. W tłoku posuwali się o wiele wolniej, niż Blaine by sobie tego życzył. Skierował pojazd w stronę autostrady mijając po drodze zgliszcza Punktu Handlowego.
Na autostradzie dopiero spostrzegł, że wciąż na ramieniu trzyma torbę Harriet. Oddał ją dziewczynie.
— Po co ci była potrzebna spluwa? — spytał nie patrząc na nią.
— Chciałam go zabić! — krzyknęła. — Chciałam go zastrzelić! — To już nie ma znaczenia. Nie żyje.
Kątem oka dostrzegł, że obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
Ty!?
— Można to i tak określić.
— Shep, gdybyś ty go nie zabił, to on ciebie…
— W porządku — odparł. — Zabiłem go.
I nie było to wcale kłamstwo. Nieistotne czyja ręka pozbawiła życia Lamberta Finne. Naprawdę zabił go Shepherd Blaine.
— Ja miałem przynajmniej powód — odezwał się. — Ale ty?
— On zabił Godfreya. Mnie to wystarczyło.
— Kochałaś Godfreya.
— Tak… chyba tak: To był wielki człowiek, Shep.
— Wiem jaki był. Przyjaźniliśmy się.
— Oh, Shep! Oh, Boże! — Harriet straciła nagle cały swój spokój. Wybuchnęła stłumionym płaczem.
— Ale tamtej nocy… — Blaine obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem.
— Tamtej noc nie było miejsca na łzy. Nie ma zresztą nigdy czasu na łzy — krzyknęła.
— I wiedziałaś o tym wszystkim…
— Od dawna. Od samego początku. To było moje zadanie…
Wyjechali z miasta i skręcili w lewo, kierując się w stronę Hamilton. Słońce już zaszło, zapadł zmierzch i po wschodniej stronie nieba, ponad prerią, lśniła jasno pierwsza gwiazda.
— A teraz? Co teraz? — spytał cicho.
— Musze to napisać. Napisać najlepiej jak zdołam.
— Chcesz opisać — mruknął w zamyśleniu Blaine. — Ale czy ci to puszczą?
— Nie wiem. Ale musze napisać. Chyba to sam rozumiesz. Pojadę do Nowego Jorku…
— Mylisz się — odparł twardo Blaine — Nie do żadnego Nowego Jorku ale do Fishhooka. I nie samochodem. Z najbliższego lotniska…
— Jak to…
— Dlatego, że to zbyt niebezpieczne. Niebezpieczne dla kogoś, kto jest dewiatem. Nawet tak słabym telepatą jak ty. Tylko w Meksyku, u Fishhooka będziesz bezpieczna.
— Nie mogę tego zrobić, Shep. Ja…
— Posłuchaj mnie, Harriet. Finn zamierzał wykorzystać noc Halloween do masowego wytępienia dewiatów. Dotarłem do niektórych i oni próbowali powstrzymać innych od wzięcia udziału w tych zabawach. Częściowo im się to udało. A cokolwiek ma się wydarzyć, wydarzy się właśnie dzisiejszej nocy. On chciał w ten sposób podburzyć opinie publiczną, wywrzeć silniejszą presje na ludzi i zaostrzyć postępowanie w stosunku do dewiatów. Oczywiście, nie obyłoby się to bez gwałtów, aktów przemocy, a nawet zabójstw. Lecz nie miałoby to wielkich rozmiarów. Taki był plan Finna. Ale teraz, wraz z jego śmiercią…
— Zetrą nas z powierzchni ziemi — dokończyła jego myśl Harriet.
— Tak — skinął głową Blaine. — Istnieje jednak sposób…
— I ty, wiedząc o tym zamordowałeś Finna?
— Posłuchaj Harriet. Ja go nie zabiłem. Poszedłem do niego, by zawrzeć z nim układ. Wynalazłem osób, by zabrać wszystkich dewiatów z Ziemi. Chciałem mu obiecać, że uwolnię od nich Ziemie. W zamian chciałem wytargować nieco czasu. Niedużo. Tydzień lub dwa…
— A jednak zabiłeś go.
— Być może. Powiem ci to lepiej myślami. Więc gdy już będziesz pisać, napiszesz również o tym.
Hamilton było pogrążone w ciszy i ciemności.
Blaine zatrzymał samochód na placu i wysiadł.
Okna domów były ciemne, panowała cisza i z oddali tylko dobiegał miękki, stłumiony szum rzeki.
— Już ich nie ma — odezwał się cicho Blaine.
Harriet, która również wysiadła z auta, przystanęła obok Blaine'a.
— No cóż — odparla. — Dosiądź i ty swego rumaka.
Blaine potrząsnął przecząco głową.
— Musisz, słyszysz. Musisz im towarzyszyć. Ty należysz do nich.
— Być może kiedyś — odparł zamyślony Blaine. — Może kiedyś. Ale nie teraz. Za kilka lat… Jeszcze mam tutaj wiele do zrobienia. Pozostało tu wielu dewiatów; przerażonych, tropionych, ukrywających się. Tylko ja mogę im pomóc. Musze ich wszystkich odnaleźć. Musze ich uratować… Tylu, ilu zdołam.
— Życia ci nie starczy — roześmiała się gorzko Harriet. — A gdyby nawet, to i tak nie przeżyjesz. Jesteś głównym celem, a ludzie Finna nie spoczną…
Читать дальше