Jak oszalały ciął wiosłem zmętniałą wodę. Ani na ziemi, ani w niebie nie istniała siła zdolna go powstrzymać.
Gdy poczuł na twarzy pierwsze mokre płatki śniegu, wzniósł na chwile oczy. Rzeka ginęła w gęstej, szarej kurtynie, która zbliżała się z zatrważającą szybkością. Dobiegł go syk ogromnych płatków śniegu spadających do rzeki oraz dziki ryk wiatru wiejącego ponad spienioną powierzchnią wody.
Brzeg rzeki oddalony był o nie więcej niż sto jardów i Blaine zdał sobie sprawę, że jedyną jego szansą jest pozostawienie tu łodzi i odbycie reszty drogi pieszo. Mimo pośpiechu zachował na tyle zdrowego rozsądku, by uświadomić sobie, że dalsza podróż wodą jest nieprawdopodobieństwem.
Całym ciężarem ciała zawisł na wiośle starając się odwrócić dziób łodzi w stronę brzegu. Lecz w tej właśnie chwili nastąpiło uderzenie wiatru i canoe wpadło w ścianę burzy śnieżnej, która zamknęła je w swym lodowatym uścisku. Świat Blaine a skurczył się naraz do rozmiarów niewielkiego kręgu o średnicy kilkunastu stóp, a czółno pomknęło przed siebie otoczone ścianą śniegu, wiatru i skłębionych fal rzeki. Brzeg i okoliczne wzgórza zniknęły w sinym tumanie i nie istniało już nic poza wiatrem, wodą i śniegiem.
Canoe gnało do przodu wirując szaleńczo wokół własnej osi i Blaine natychmiast stracił orientacje. Zagubił się pośród skłębionych fal i nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie znajduje się brzeg. Zrezygnowany wyciągnął z wody wiosło, ułożył je ostrożnie w poprzek czółna i schwyciwszy mocno dłońmi jego krawędzie starał się tylko utrzymać równowagę.
Wraz z wiatrem nadszedł przenikliwy chłód, który szybko przez cienkie ubranie dotarł do spoconego ciała Blaine a. Na brwiach i rzęsach człowieka osiadały grube płatki śniegu, które — w zetknięciu z gorącą twarzą — topiły się natychmiast zalewając oczy Blaine a wodą.
Canoe tańczyło na fali, pędziło po wzburzonej wodzie, a Blaine, bezradny wobec żywiołu, siedział jak skamieniały na rozszalałej łodzi wodząc tylko wokół oczyma.
Z burej ściany burzy wyłoniła się nagle pokryta śniegiem kępa wierzb. Blaine dojrzał ją dopiero w chwili, gdy znajdowała się od canoe nie dalej jak dwadzieścia stóp, a łódź, z całym impetem, parła w stronę nieoczekiwanej przeszkody.
Blaine'owi zaledwie starczyło czasu, by skulić się na ławce, jeszcze mocniej zacisnąć dłonie na krawędziach burty i oczekiwać na uderzenie w przeszkodę.
Canoe całym rozpędem wyrżnęła w kępę drzew. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt pękającego dna łodzi. Dziób uniósł się w górę, canoe stanęło niemal pionowo, a Blaine wytoczył się z czółna do wody.
Oślepiony lodowatą wodą wdzierającą się do oczu, parskając i wymachując chaotycznie rękoma, namacał w końcu stopami muliste dno rzeki. Zagarnąwszy łapczywie skostniałymi dłońmi pęk zwisającej nad nim wierzbiny, wyprostował się stając zanurzony po brodę w wodzie.
Canoe było stracone: ukryty pod wodą korzeń rozdarł delikatne dno czółna, które powoli napełniało się wodą i tonęło.
Potykając się i ślizgając na mulistym dnie, Blaine parł do przodu w stronę lądu. Gdy już stanął na brzegu, uświadomił sobie, że w wodzie było stosunkowo ciepło. Wiatr, który natychmiast po wyjściu z wody, objął o swym mroźnym oddechem, przeniknął bez trudu przez mokre ubranie, sprawiając wrażenie miliona lodowych igieł wbijających się w ciało.
Rozbitek stał dłuższą chwile łapiąc ciężko oddech i dygotał z zimna. Spoglądał bezmyślnie na plątaninę krzaków i zarośli miotanych dzikimi porywami wiatru. Wiedział, że musi przede wszystkim znaleźć jakieś schronienie, rozniecić ogień. W przeciwnym razie nie przetrzyma nocy. Podniósł dłoń do oczu; zegarek wskazywał czwartą.
Do zmroku pozostawała jeszcze godzina. W tym czasie musi znaleźć zaciszną kryjówkę, gdzie schroni się przed wiatrem, śniegiem i chłodem.
Na chwiejnych nogach ruszył biegiem; wtedy dopiero dotarło do jego świadomości, że nie rozpali przecież ognia. Nie miał zapałek. Zresztą i tak byłyby kompletnie mokre i niezdatne do użytku.
Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że w tej sytuacji musi znaleźć na tyle szczelną osłonę przed wiatrem, aby mimo braku ognia przetrwać noc. Może to być jakiś wykrot czy większa dziupla w drzewie. Jakieś ustronne i zaciszne miejsce, które uchroni go przed atakami wiatru. Tam, skulony doczeka świtu, a ciepłem własnego ciała osuszy nieco przemoczoną odzież.
Lecz mimo iż szedł dłuższy czas brzegiem nie natrafił na żadne odpowiadające mu miejsce. Wszędzie potykał tylko karłowate wierzby i krzaki, nie dające żadnej ochrony.
Szedł mechanicznie, ślizgając się w błocie, potykając o naniesione wodą kłody drzewa. Kilkakrotnie stracił równowagę i upadł. Kompletnie zesztywniałe ubranie pokrywał gruby osad szlamu. Siłą woli jednak zmuszał się do dalszej drogi, zmuszał się do ruchu. Zdawał sobie sprawę, że bezruch oznacza śmierć, że koniecznie musi znaleźć schronienie, bo inaczej zamarznie.
Znów upadł. Niezdarnie dźwignął się z kolan, spojrzał w kierunku rzeki i ze zdumieniem ujrzał w wodzie na wpół zatopione czółno.
Canoe!
Zabłoconą dłonią przetarł oczy.
To musiało być jego czółno, gdyż skąd miałoby się tutaj wziąć inne? To samo czółno, które porzucił, przedzierając się na oślep przez chaszcze w poszukiwaniu schronu. /Tak oto przedziwnym zrządzeniem losu rzeka ponownie przyniosła do niego łódź.
Natychmiast jednak zrozumiał swoją pomyłkę. To nie rzeka przyniosła canoe, lecz on do niego wrócił. Zadrżał.
Znaczyło to bowiem, że jest na wyspie, na małym skraweczku lądu, porośniętym tylko karłowatymi wierzbami, oblanym ze wszech stron wodą.
Nie znajdzie tutaj żadnego wykrotu, żadnej dziupli, żadnego schronienia. Poza lichymi krzakami nic innego na tej wyspie nie rośnie:
Spodnie i marynarka Błainea były sztywne, jak z drewna, wydawały trzask przy każdym ruchu ciała. Temperatura wciąż opadała, lecz człowiek przemarzł już do szpiku kości i jakiekolwiek wahania temperatury przestały mu sprawiać różnice.
Powoli wstał z klęczek, podmuch lodowatego wiatru uderzył go w twarz, śnieg sypnął lodowatą strugą w oczy, osiadł na włosach. Blaine a dobiegł potępieńczy ryk wzburzonej rzeki. Zapadał zmierzch, a on nie miał się gdzie skryć.
Nie przetrwa nocy na tej wyspie. Lecz nie było sposobu, by się z niej wydostać.
Wyspa, o ile się orientował, oddalona była od brzegu zaledwie o sto stóp. Lecz to nie miało znaczenia, skoro przestrzeń te wypełniała rozszalała kipiel.
Musi jednak istnieć jakiś ratunek. Nie może przecież tak zwyczajnie umrzeć na tym obskurnym, przeklętym skrawku ziemi na tej maleńkiej, śmierdzącej mułem i zbutwiałymi liśćmi wysepce. Nie dlatego, by jego życie było specjalnie cenne; dlatego, że jest jedynym człowiekiem, który może przynieść dewiatom ocalenie.
Ogarniał go pusty śmiech. Nigdy już nie dotrze do Pierre. Nigdzie już nie dotrze. Nie opuści tej wyspy. Pozostanie tu na zawsze, a jeśli nawet go kiedyś znajdą, nie będzie to już miało najmniejszego znaczenia. Ani dla niego, ani dla innych. Kiedy nadejdą wiosenne powodzie, jego ciało — wraz z innymi odpadkami niesionymi przez wodę — spłynie w dół rwącymi, wzburzonymi falami rzeki.
Odszedł w głąb wysepki, gdzie znalazł miejsce trochę bardziej osłonięte od wiatru przez splątaną gęstwinę wierzbiny. Usiadł tam i wyprostował nogi. Podniósł kołnierz kurtki, lecz był to raczej gest symboliczny, nie dający żadnego rezultatu. Zgiął ręce w łokciach, wciskając dłonie pod pachy, by choć trochę ogrzać je ciepłem własnego ciała. Zaczął tępo wpatrywać się w mglisty półmrok zalegający wyspę.
Читать дальше