Kapłan słuchając oddychał niezwykle głęboko. Spojrzał naraz przenikliwie w oczy Blaine'a.
— Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju — rzekł.
— Na co więc Ojciec czeka? Niech Ojciec wykonuje swoją robotę. Niech pokropi mnie święconą wodą, a ja natychmiast zamienię się w obłok brudnego dymu i ulecę w przestrzeń.
— Nie zrozumiałeś mnie — odparł spokojnie Ojciec Flanagan. — Nie zrozumiałeś moich intencji i moje postawy. Jeśli w tej sile, którą zostałeś obdarzony przez gwiazdy nie kryje się zło, to nie mogłeś przejąć stamtąd zła istotnego, a tylko przypadkowe, nieistotne, które nie może cię pochłonąć.
Wyciągnął swą zniekształconą dłoń i położył na ramieniu Blaine'a, zaciskając na nim palce z nieoczekiwaną siłą. Spojrzał Blaine'owi głęboko w oczy.
— Posiadasz wielką potęgę — rzekł z powagą w głosie kapłan. — I wielką wiedzę. Masz obowiązek użyć jej ku chwale Boga i dla dobra Człowieka. Ja, swym słabym głosem, nakładam na ciebie ów ciężar i obowiązek. A musisz wiedzieć, że rzadko zdarza się, by taki ciężar spoczywał na barkach jednego człowieka. Nie wolno ci tego daru roztrwonić. Nie wolno ci go użyć źle. Nie wolno ci go również spożytkować dla celów płytkich bądź fałszywych. Został ci on dany zapewne za sprawą jakichś boskich i nadprzyrodzonych sił i nikt z nas nie dociecze rzeczywistej przyczyny. Ale takie rzeczy — wierz mi — nie zdarzają się przypadkowo.
— Palec Boży — odrzekł Blaine, próbując żartować. Lecz nie wyszło to wcale śmiesznie i Blaine pożałował pochopnie rzuconych słów.
— Palec Boży — powtórzył z powagą Ojciec Flanagan — Palec Boży dotknął twego serca.
— Ależ ja wcale nie prosiłem o taką łaskę — żachnął się Blaine. — Gdyby mi to ktoś zaoferował, odmówiłbym.
— Opowiedz mi o tym — poprosił kapłan. — Wszystko, od samego początku. Proszę, wyświadcz mi tę uprzejmość.
— Ale przedtem ja mam prośbę do Ojca. Pytanie…
— Tak, słucham.
— Ojciec wspomniał, że cały czas szedł moim śladem. Jak Ojciec tego dokonał?
— To proste, mój synu. Sądziłem zresztą, żeś już się domyślił wcześniej. Jestem jednym z was. Jestem po prostu niezwykle sprawnym jasnowidzem.
Hamilton było uroczym miasteczkiem przycupniętym nad brzegiem rzeki. Wokół osady wznosiły się wysokie, brunatne o tej porze roku wzgórza, których mniej strome zbocza popstrzone były szachownicą pól uprawnych. Domki w miasteczku były małe, przeważnie drewniane. Z kominów unosiły się leniwie smugi ciemnego dymu, a każdy domek otoczony był niskim płotem porośniętym kępami wysmukłych malw. A wszystko spowijała lekka, jesienna mgiełka.
— Sprawia to wrażenie raju — odezwał się cicho Ojciec Flanagan. — Mam nadzieję, że wiesz co robisz, chcąc zburzyć ten spokój.
Blaine w milczeniu pokiwał głową i zwrócił się z pytaniem do księdza:
— A Ojciec? Co Ojciec zamierza?
— W dole rzeki znajduje się opactwo. Oczekują tam mnie.
— Ale spotkamy się jeszcze?
— Chyba tak. Wracam zresztą do tęgo mojego miasteczka na granicy. Będę tam samotną strażnicą na granicach władztwa Fishhooka.
— Wyglądając innych, którzy będą próbować tamtędy się przemknąć.
Kapłan potwierdził skinieniem głowy i włączając silnik łodzi, skierował ją ku brzegowi. Gdy dziób łodzi zaszurał lekko o przybrzeżny piasek i kamienie, Blaine potężnym susem wyskoczył na brzeg. Ojciec Flanagan wzniósł oczy w górę i spoglądał dłuższą chwilę w niebo. Pociągnął kilkakrotnie nosem.
— Idzie zmiana pogody — rzekł pewnym głosem. — Czuję to.
Blaine wszedł po kostki w wodę, podszedł do łodzi i wyciągnął rękę w stronę Ojca Flanagana.
— Dziękuję za podwiezienie — rzekł. — To był jednak ładny kawałek drogi. W dodatku niezbyt wygodnej. Oszczędził mi Ojciec wiele czasu i sił.
— Żegnaj mój synu. Niech Bóg czuwa nad tobą.
Blaine bez słowa zepchnął łódź na głębszą wodę. Ojciec Flanagan włączył motor i łódź szybko ruszyła przed siebie. Blaine stał bez ruchu i spoglądał za oddalającym się kapłanem. Ojciec Flanagan uniósł dłoń w ostatnim geście pożegnania. Blaine pomachał mu również.
Gdy łódź zniknęła za zakrętem, Blaine wyszedł na piasek i raźnym krokiem pomaszerował w kierunku osady.
Wkroczył na ulice miasteczka i w tym samym momencie doznał uczucia, jakby po latach tułaczki wrócił wreszcie do domu.
Nie był to — rzecz jasna — jego rodzinny dom, nie znał tego miejsca, był tu pierwszy raz, lecz czuł, że Hamilton jest domem. Domem dla całego świata. Panował tu spokój i pogoda ducha, bezpieczeństwo i atmosfera przyjaźni. Rodzaj miejsca, gdzie każdy mógł osiąść i po prostu żyć. Nie liczyć upływających dni, cieszyć się chwilą bieżącą, żyć pełnią życia bez troski o przyszłość.
Ulice były wyznaczone rzędami czystych i schludnych domków. Choć ulica, którą wędrował Blaine była jeszcze o tej porze dnia pusta, czuł na sobie spojrzenia mieszkańców rzucane zza firanek w oknach mijanych domów. Nie były to spojrzenia wrogie, nieprzyjazne czy podejrzliwe. Po prostu ludzie spoglądali nań z życzliwością, prostą ciekawością:
Z jednego z podwórek wybiegł pies i merdając wesoło ogonem posuwał się wraz z Blaine'em w najlepszej komitywie.
Gdy dotarł już do skrzyżowania ulic przystanął nie wiedząc dobrze, w którą stronę ma się udać. Rozejrzał się. Po jego lewej ręce ciągnęły się handlowa część miasta. Tam też dojrzał grupę mężczyzn siedzących na schodkach sklepu z arłykułami spożywczo — przemysłowymi. Blaine, z plączącym się mu pod nogami psiakiem skierował się więc w tamtą stronę. Ludzie obserwowali go w milczeniu.
— Dzień dobry — odezwał się pierwszy Blaine. — Czy ktoś z was może mi wskazać, gdzie mieszka człowiek o nazwisku Andrews.
— To właśnie ja jestem Andrews.
— W takim razie, czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać?
— Oczywiście. Niech pan siada i rozmawia z nami wszystkimi. — Nazywam się Shepherd Blaine…
— Wiemy, kim pan jest. Wiemy to od chwili, gdy pańska łódź dotknęła brzegu.
— No tak, oczywiście — uśmiechnął się lekko Blaine. — Powinienem się tego od razu domyśleć.
— To jest Thomas Jackson — przedstawił siedzącego obok siebie mężczyznę Andrews. — Ten to Johnson Carter, a tamten Ernie Ellis.
— Miło mi was wszystkich poznać — odparł Blaine, skinąwszy głową w ich stronę.
— Niech pan siada — Thomas Jackson wykonał szeroki ruch ręką. — Chce nam pan coś zapewne powiedzieć.
Posunął się nieco, robiąc miejsca na stopniu i Blaine usiadł pomiędzy nim a Andrewsem.
— Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że jestem uciekinierem od Fishhooka.
— Wiemy co nieco o panu — przerwał mu Andrews. — To właśnie pana moja córka spotkała kilkanaściedni temu nocą na szosie. Był pan z człowiekiem o nazwisku Riley. A dzisiejszej nocy mieliśmy tu zwłoki pańskiego przyjaciela…
— Którego pochowaliśmy na tym wzgórzu — wpadł w słowa Jackson. — Co prawda pogrzeb ten był może zbyt pospieszny, bez zwykłych ceremonii, ale zawsze to pogrzeb… Wie pan, on był dla nas zupełnie obcym człowiekiem.
— Dziękuję bardzo, sir.
— Poza tym ostatniej nocy były jakieś burdy w Belmont — dorzucił Andrews.
— A nam takie rzeczy są bardzo nie na rękę — poparł Carter. — Możemy mieć z tego powodu wielkie nieprzyjemności.
— Bardzo mi przykro, panowie — odezwał się szybko Blaine. — Ale obawiam się, że przynoszę wieści jeszcze gorsze. Znacie zapewne człowieka o nazwisku Finn?
Читать дальше