Jest pewna szansa, ucieszył się. Wątpliwa, ale to zawsze coś.
Ruszył na poszukiwania domu Prestonów, na północny zachód, przechodząc pieszo wiele kilometrów, jakie przejechał samochodem od momentu, gdy opuścił rodzinną Ziemię. Wiedział, że odnalezienie domu Prestonów jest mało prawdopodobne. Bardzo możliwe natomiast, iż został uwięziony w tym pustym, samotnym świecie. Ale odganiał od siebie takie myśli, bo dom, którego szukał, był dla niego jedyną nadzieją.
Sprawdził położenie słońca i stwierdził, że wzniosło się ono wyżej na niebie, co oznaczało, że jednak jest ranek, a nie popołudnie, dzięki czemu wiedział, gdzie jest zachód, a tylko to potrzebował wiedzieć.
Zszedł ze wzgórza kierując się na północny zachód i dążył naprzód ku jedynej nadziei, jaka mu pozostała.
Na długo przed zachodem słońca wybrał sobie miejsce na obozowisko w lasku ze strumieniem.
Zdjął koszulę i przywiązał ją do patyka, tworząc w ten sposób prowizoryczną sieć, którą mógł złowić jakąś rybę. Następnie zszedł do małego rozlewiska strumienia, rozpoczął próby i wkrótce nauczył się ją obsługiwać. Po godzinie miał pięć całkiem dorodnych ryb.
Oczyścił je scyzorykiem i jedną zapałką rozpalił ogień, ciesząc się w duchu, że taki dobry z niego leśnik.
Usmażył jedną rybę i zjadł. Nie było to łatwe, bo nie miał soli, a smażenie pozostawiało wiele do życzenia. Część ryby była całkowicie spalona, a część zupełnie surowa. Ale cieszył się i nie zauważył tych niedociągnięć, ponieważ był strasznie głodny. Kiedy jednak zaspokoił już pierwszy głód, trudno mu było przełknąć pozostałą część ryby, ale w końcu zmusił się, bo wiedział, że czekają go ciężkie czasy i żeby przeżyć, będzie musiał jak najczęściej napełniać brzuch.
Tymczasem zapadła ciemność i Vickers usiadł przy ognisku. Chciał jeszcze trochę porozmyślać, ale był już zbyt zmęczony. W końcu zasnął na siedząco.
Obudził się, aby stwierdzić, że ogień już prawie zgasł, a wokół czai się zupełna ciemność. Dorzucił do ognia. Płomień stanowił ochronę i dawał ciepło. Poza tym dzięki niemu mógł przygotować coś do zjedzenia. W czasie swojej dziennej wędrówki widział nie tylko wilki, ale również niedźwiedzia oraz jakiś brązowy kształt przemykający szybko po jednym ze wzgórz.
Kiedy się ocknął ponownie, nadchodził już świt. Znowu dorzucił do ognia i usmażył pozostałe ryby. Zjadł jedną całą i kawałek drugiej, po czym wetknął pozostały zapas do kieszeni. Wiedział, że będzie potrzebował pożywienia, a nie chciał tracić czasu na zatrzymywanie się i rozpalanie ogniska.
Przeszedł się po lasku i znalazł gruby, prosty kij. Zważył go w dłoni i uznał, że się nadaje. Miał mu służyć jako laska oraz być może maczuga, jeśli będzie zmuszony się bronić. Sprawdził kieszenie, aby się upewnić, czy nic nie zostawił. Miał scyzoryk i zapałki, a to było najważniejsze. Owinął zapałki dokładnie w chustkę, potem zdjął podkoszulek i nim również owinął skarb. Jeśli spadnie deszcz albo wpadnie do strumienia, materiał być może chociaż częściowo uchroni zapałki przed zamoczeniem. A potrzebował tych zapałek. Szczerze wątpił, czy uda mu się wzniecić ogień za pomocą krzesiwa albo harcerską metodą, przy użyciu dwóch patyków.
Wyruszył, zanim słońce wzeszło na dobre, znowu kierując się na północny zachód, ale tym razem szedł wolniej niż poprzedniego dnia, bo teraz już zdawał sobie sprawę, że nie liczy się szybkość, tylko wytrzymałość. Nadmierne forsowanie organizmu w czasie pierwszych kilku dni wędrówki nie byłoby mądrym posunięciem.
Po południu stracił trochę czasu obchodząc stado bizonów, które pojawiło się na jego drodze. Tej nocy również rozbił obóz w lasku, a wcześniej zatrzymał się przy strumieniu i za pomocą sieci nałowił na zapas ryb. W lasku znalazł parę krzaków jeżyn, dzięki czemu po rybie stanowiącej danie główne zjadł smaczny deser.
Kiedy słońce wstawało, ruszał dalej. Kiedy zachodziło, rozbijał obóz.
Zaczynał się kolejny dzień, a on szedł wciąż dalej przed siebie.
Łapał ryby, zbierał jeżyny. Raz nawet znalazł jelenia, dopiero co upolowanego przez jakieś zwierzę, które uciekło spłoszone widokiem przybysza. Uciął scyzorykiem tak dużo mięsa, jak tylko mógł unieść. Nawet bez soli mięso było miłą odmianą po rybach. Nauczył się także jeść kawałki surowego mięsa i żuł je w czasie marszu. W końcu resztę musiał wyrzucić.
Zupełnie stracił rachubę czasu. Nie miał pojęcia, ile kilometrów przeszedł ani jak daleko jeszcze do celu. Nie był nawet pewien, czy rzeczywiście uda mu się tam dotrzeć.
Jego buty zupełnie się rozpadły, więc wypchał je suchą trawą i związał kawałkami materiału oddartego z nogawek spodni. Pewnego dnia pochylił się nad strumieniem, aby się napić.
Z wody spojrzała na niego dziwna twarz. Z przerażeniem stwierdził, że jest to jego własna twarz, zarośnięta i brudna, poorana zmarszczkami zmęczenia.
Dni mijały. Vickers dalej szedł w kierunku północno-wschodnim. Przenosił po prostu ciężar z jednej nogi na drugą, poruszając się jak automat do przodu. Na początku paliło go słońce, wkrótce jednak skórę pokryła ciemna opalenizna, która chroniła przed promieniami. Przebył szeroką i głęboką rzekę na kawałku pnia. Zajęło mu to dużo czasu i w pewnym momencie nawet o mało nie wpadł do wody, ale w końcu udało mu się. Szedł dalej. Nie miał nic do stracenia.
Przemierzał pustą Ziemię, na której nie było śladu bytności człowieka, chociaż z pewnością tereny te świetnie nadawałyby się do osiedlenia. Gleba była żyzna, trawa rosła bujnie, a drzewa, które z zagajników nad korytami rzek wystrzeliwały w kierunku nieba, były proste i wysokie.
Wreszcie pewnego dnia tuż przed zachodem słońca wszedł na wzgórze i u swych stóp ujrzał rozległą dolinę, środkiem której płynęła rzeka, znajoma rzeka, jak mu się wydawało.
Ale to nie rzeka przykuła jego uwagę, lecz odblask słońca na metalu, na metalowej powierzchni jakiegoś dużego obiektu w samym środku doliny. Vickers podniósł dłoń, osłonił oczy przed słońcem i starał się dojrzeć, co też to może być, ale obiekt znajdował się zbyt daleko i świecił zbyt jasno.
Schodząc ze wzgórza i nadal nie wiedząc, czy powinien cieszyć się czy obawiać, Vickers wciąż przyglądał się błyszczącemu metalowi. Czasami, kiedy trafiał na zagłębienia terenu, tracił go z pola widzenia, ale kiedy znowu wychodził wyżej, odnajdywał obiekt.
W końcu przekonał się, że to co widzi, to z pewnością zabudowania. Metalowe zabudowania błyszczące w słońcu. Widział teraz dziwne kształty unoszące się nad nimi w powietrzu i świadczące o życiu.
Nie było to jednak miasto. Przede wszystkim budowle miały w sobie zbyt wiele metalu. Poza tym nie prowadziły do nich żadne drogi.
Kiedy podszedł bliżej, jego oczom coraz wyraźniej ukazywały się szczegóły budowli, aż w końcu, kiedy znajdował się już w odległości paru kilometrów, zatrzymał się, przyjrzał dokładniej i już wiedział, co to jest.
Nie było to miasto, ale fabryka, ogromna fabryka, do której co chwila podlatywały dziwne maszyny będące prawdopodobnie samolotami, ale wyglądem przypominające raczej latające wagony towarowe. Większość z nich nadlatywała od północy i zachodu; poruszały się niezbyt szybko i nisko nad ziemią. Opuszczały się na ziemię za budynkami, które znajdowały się pomiędzy Vickersem a lądowiskiem.
A istoty poruszające się wokół budynków nie były ludźmi, a w każdym razie nie wyglądały na ludzi, lecz raczej na metalowe roboty, których pancerze pobłyskiwały w słońcu.
Читать дальше