Kiedy zbliżyli się na jakieś sto stóp, Dennis umieścił kamień w procy, zakręcił nią trzy razy wokół głowy i wypuścił pocisk.
— Abrakadabra! Ugabuga! — wrzasnął.
Z takiej odległości nie sposób było nie trafić w ciasno zbitą gromadę ludzi. Jeden z żołnierzy zawył i upuścił z brzękiem broń.
— O, demony powietrza — wrzeszczał dalej Dennis, wznosząc twarz ku niebu. — Ukarajcie tych głupców, którzy usiłują schwytać czarownika.
Zakręcił procą i posłał kolejny kamień. Drugi żołnierz jęknął nagle, złapał się za brzuch i usiadł ciężko na drodze. Kilku ludzi odłączyło się od oddziału, najwyraźniej przypomniawszy sobie o pozostawionym przy ognisku śniadaniu Inni przestępowali niezdecydowanie z nogi na nogę, wpatrując się w niego wybałuszonymi ze strachu oczami. Kiedy ubrany w szary płaszcz sierżant obrzucił ich wyzwiskami i rozdzielił kilka celnych kopniaków, ponownie ruszyli z wahaniem do przodu.
Dennis nie mógł na to pozwolić. Oczywiście, jeszcze jeden kamień powstrzymałby ich na kolejnych kilka chwil, ale wkrótce z pewnością zauważyliby, że tylko nieliczni z nich doznają obrażeń, a i to niezbyt groźnych. Zorientowaliby się, że zmasowanym atakiem będą mogli go z łatwością pokonać.
Schował procę i wyciągnął zza paska długi rzemień z przywiązanym do jednego końca, wydrążonym w środku kawałkiem stalodrewna.
— Uciekajcie! — ryknął swym najdonośniejszym, filmowym głosem. — Nie każcie mi wzywać na pomoc moich demonów!
Postąpił krok naprzód i zaczął wywijać rzemieniem nad głową.
Wydrążony klocek przecinał powietrze z coraz większą prędkością, wydając ponury, zawodzący odgłos. Nie miał czasu go odpowiednio zużyć, więc musiał mu służyć taki, jakim go wytworzył. Po chwili zawodzenie zamieniło się w przeciągłe, mrożące krew w żyłach wycie.
Rzecz jasna wiele ryzykował, bo nie wiedział, czy przypadkiem to urządzenie nie jest tutaj znane. Fakt, że nigdy go nie widział ani o nim nie słyszał, bynajmniej o niczym nie świadczył.
Jednak w miarę jak się zbliżał, żołnierze zaczęli nerwowo przełykać ślinę i cofać się krok za krokiem. Kolejna grupka odłączyła się od oddziału i pośpiesznie zrejterowała.
Sierżant zaklął ponownie i wzmógł swoje krzyki. Jego akcent był podobny do tego, z jakim mówili pochodzący z północy ludzie Kremera. Narastające wycie budziło w lesie liczne echa, sprawiając wrażenie, jakby w panującym pod gałęziami półmroku czaiły się jakieś zwierzęta, odpowiadające na wezwanie swego władcy.
Dennis starał się ze wszystkich sił uczynić przyrząd lepszym, choć wiedział, że nie dysponuje umiejętnościami pozwalającymi na tak szybkie doskonalenie przedmiotów. Mógł tego dokonać jedynie nadzwyczaj utalentowany L’Toff lub szczęśliwiec, któremu udało się zyskać przychylność Krenegee. Mimo to wycie przybrało jeszcze bardziej na sile, aż wreszcie Dennis poczuł, że jemu samemu włosy jeżą się na głowie.
Pomimo przekleństw sierżanta żołnierze cofali się coraz szybciej, rzucając na siebie przerażone spojrzenia. Wreszcie dowódca wyrwał jednemu z nich włócznię i cisnął nią w Dennisa.
Dennis widział to, ale nie zareagował. Gdyby odwrócił się lub uchylił, straciłby niewielką przewagę, jaką udało mu się uzyskać. Musiał udawać, że nic go to nie obchodzi, wierząc w to, że sierżant okaże się niezbyt wprawnym oszczepnikiem.
Włócznia wbiła się w ziemię kilka cali od lewej nogi Dennisa. Kiedy ją mijał, jej drzewce jeszcze lekko wibrowało.
Wydawało mu się, że nogi ma zrobione z waty. Roześmiał się głośno, choć jemu samemu ten śmiech wydawał się raczej histeryczny niż zabawny.
Żołnierze jak jeden mąż jęknęli z przerażenia, rzucili broń i uciekli.
Sierżant zdobył się na wyzywający grymas, ale gdy Dennis huknął niespodziewanie „Buuu!”, odwrócił się na pięcie i co sił pomknął za swymi ludźmi drogą prowadzącą do Zuslik.
Dennis pozostał sam przy stosie lśniącej broni, wywijając nad głową przywiązanym do kawałka rzemienia, wydrążonym klockiem. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się opuścić rękę i przerwać potępieńcze wycie.
* * *
Wkrótce po tym, jak ruszył przed siebie drogą, wołając głośno Artha i Linnorę, ujrzał ich wychodzących spomiędzy drzew. Arth przyjrzał się uważnie Dennisowi, po czym uśmiechnął się z zakłopotaniem, jakby wstydząc się, że w ogóle mógł w niego wątpić. Oczy Linnory błyszczały, jakby chciała mu w ten sposób powiedzieć, że ona cały czas w niego wierzyła.
Kiedy podjęli na nowo wędrówkę, dotknęła strun swego klasmodionu. Wkrótce potem Dennis dostrzegł przypadkowo jak szarpnęła Artha za łokieć i wyciągnęła otwartą dłoń, a ten wzruszył ramionami i wręczył jej zwitek pogniecionych banknotów.
* * *
Niebawem dotarli do kamieniołomów, które Dennis widział podczas pierwszych dni swego pobytu na planecie. Teraz już rozumiał, czemu wówczas nikogo w nich nie spotkał. Przygotowania do wojny objęły swym zasięgiem także góry, na Tatirze zaś uciekający ludzie zabierali ze sobą wszystko, co posiadali, nie pozostawiając dosłownie nic.
Poruszali się w dobrym tempie. Wózek z każdą chwilą stawał się coraz lepszy. Jednak w miarę jak zbliżało się południe, Dennis martwił się coraz bardziej. Bez wątpienia uciekający żołnierze zdążyli już o nich donieść i Kremer na pewno wysłał za nimi lepsze oddziały.
Dotarli do rozwidlenia drogi — jedna jej odnoga biegła dalej wzdłuż górskiego zbocza, druga natomiast prowadziła na zachód, w kierunku kopalni krzemienia.
Linnora zeszła z wózka i pokuśtykała w stronę mniej używanego odgałęzienia, prowadzącego na południe.
— To szlak handlowy. Tędy właśnie przybyłam, kiedy po raz pierwszy poczułam, że w naszym świecie pojawił się mały, metalowy domek.
Zmarszczyła z niesmakiem czoło, jakby niezadowolona z poziomu zużycia nawierzchni. Podczas ostatnich kilku lat wymiana handlowa zmalała niemal do zera. Gdyby ten stan miał trwać dalej, doskonale gładka powierzchnia zaczęłaby zamieniać się stopniowo w ledwo udeptany trakt.
Dennis odwrócił się i spojrzał na północny zachód. Właśnie tam, o kilka dni marszu od głównej drogi, znajdował się jego „mały, metalowy domek”.
Gdyby miał pewność, że uda mu się jakoś sklecić nowy zevatron i odpowiednio go zużyć, może nawet zdecydowałby się podjąć ryzyko. Zaproponowałby Linnorze i Arthowi, że zabierze ich z tego świata wypełnionego niebezpiecznym szaleństwem na planetę, gdzie może życie było trudne, ale przynajmniej toczyło się według sensownych reguł.
Niestety, nie miał na to czasu, a poza tym podjęli przecież pewne zobowiązania. Westchnąwszy ciężko, chwycił osła za uzdę i ruszył drogą prowadzącą na południe.
— W porządku, musimy wspiąć się na jeszcze jedną przełęcz.
* * *
Szli w niezłym tempie. Dzięki delikatnym staraniom Linnory, z pomocą Artha i Dennisa, wózek zaczął się zamieniać w naprawdę wygodny pojazd. Osie obracały się w płytkich rowkach w kadłubie, smarując się w taki sam sposób, w jaki czyniły to płozy sań sunących wyżłobionymi w drogach koleinami. Zamontowane przez Dennisa skórzane pasy pozwalały Linnorze coraz lepiej kierować przednimi kołami, co okazało się bardzo przydatne na ostrych, górskich zakrętach.
Od przełęczy dzieliła ich już nie więcej niż mila, kiedy Arth dotknął dłonią ramienia Dennisa.
— Spójrz — powiedział, wskazując wstecz.
Читать дальше