Leżąc na pryczy, w ciemnościach układał listę przedmiotów, które powinien zabrać ze sobą. Dla zabicia czasu zastanawiał się nad sposobem, w jaki przedstawi swoje doświadczenia ziemskim niedowiarkom.
Doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek uda mu się uciec z tego lochu, jakoś naprawić zevatron i wrócić do domu, lepiej żeby miał ze sobą trochę przekonujących dowodów rzeczowych. Inaczej nikt mu nie uwierzy.
* * *
Karmili go rzadką zupką, podawaną z nieprzesadną częstotliwością. Dennis stracił rachubę czasu. Po upływie doby, a przynajmniej tak mu się zdawało, umilkły dobiegające z głębi korytarza wrzaski. Jednak potem chyba znaleziono jakiegoś innego nieszczęśnika, na którym kontynuowano zużywanie tutejszych specjalistycznych narzędzi.
Dennis usiłował przeprowadzać w głowie obliczenia matematyczne, przywoływał zakurzone wspomnienia, przysłuchiwał się intensywnie zamkniętemu światu wokół. Czepiał się wszystkiego, co mogłoby nieco złamać monotonię upływających godzin.
W pewnej chwili usłyszał dobiegającą z korytarza, podnieconą rozmowę strażników więziennych.
— …najpierw tutaj, potem wysoko na wieży, potem na dziedzińcu, a w końcu znowu tutaj! I nikt nie wie, co to jest!
— A co to może być? — powiedział drugi głos. — To jest potwór, ot co! Pomiot tego wielkiego demona, który powalił naszego barona cztery dni temu. Mówię ci, że trzymanie pod dachem czarowników i L’Toff zawsze sprowadza tylko sam nieszczęścia. Już nie mogę się doczekać, kiedy baron dojdzie do sił…
Głosy umilkły w głębi korytarza.
Dennis wstał z trudem i przywarł do krat maleńkiego otworu w drzwiach swojej celi.
— Straż! — zawołał. — Straż! Powiedzieliście, że Kremer żyje?
Poprzednio strażnicy nie odpowiadali na żadne z jego pytań, jednak ta para wydawała mu się trochę inna niż pozostałe. Być może byli to jacyś nowi, którzy niedawno rozpoczęli na zasadzie rotacji służbę w lochach.
Spojrzeli po sobie, ledwie widoczni w migającym świetle pochodni na ścianie. Jeden z nich wzruszył ramionami i wyszczerzył w uśmiechu pniaki rzadkich zębów.
— Tak, czarowniku. Ale nie dzięki demonowi, którego przywołałeś, żeby zrzucał kamienie na Jego Wysokość. Za kilka dni baron Kremer będzie już zdrów i na chodzie. Do tego czasu wszystkim kieruje tu Lord Hern.
Dennis skinął głową. A więc to tak. Zrozumiał, że ci jaskiniowcy nie mają pojęcia o czymś takim jak proca. Tylko cud mógł sprawić, że znali łuk i strzały. Prawdopodobnie jedynie Kremer dokładnie wiedział, skąd wziął się kamień, który go ugodził.
Wszyscy pozostali dość słusznie obarczali Dennisa winą za stan, w jakim baron się znalazł, jednak z zupełnie błędnych powodów. Uważali, że posłużył się środkami metafizycznymi. Nic mu nie zrobią do czasu, aż Kremer sam zdecyduje o jego dalszym losie.
Dennis nie miał wątpliwości, że jednym z elementów wyroku będzie długa wizyta u specjalistów w sali tortur.
Przeciągnął dłonią po szczecinie na twarzy i spytał strażników, czy mógłby dostać jakieś ostrze do golenia.
Uśmiechnęli się do siebie, jakby dokładnie wiedzieli, co naprawdę z tym ostrzem zamierza zrobić.
— Nie, czarowniku — powiedział ten z zębami jak pniaki, się uśmiechając. — Nawet lord Hern nie przepuściłby niezdarom, którzy przez głupotę pomogli więźniowi w ucieczce. — Wiesz, co ci jednak powiem? — odezwał się drugi. — Jeśli obiecasz, że ochronisz nas przed tym diabelskim pomiotem, który wypuściłeś na zamek, damy ci trochę brandy — wypowiedział to słowo ściszonym głosem i z nabożną starannością — Mam przyjaciela przy tej destylarni, który mi jej trochę podrzucił.
Podniósł do góry butelkę, w której coś chlupotało. Nalał trochę do wyciągniętego skądś kubka i przecisnął go między kratami.
Dennis wzruszył ramionami, przyjmując kubek. Nie miał pojęcia, o czym ten strażnik mówi. Diabelski pomiot? To brzmiało jak jakiś przesądny nonsens.
Upił łyk wspaniale ohydnego trunku. Gdy ogień spłynął w dół, rozgrzewając żołądek, spytał strażników o Artha.
Powiedzieli, że mały złodziej został postawiony na czele grupy obsługującej bimbrownię. Dennis podejrzewał, że ta brandy pochodzi właśnie od niego i że Arth przekupił strażników, żeby przekazali mu całą butelkę.
Następny łyk straszliwego napitku wywołał atak gwałtownego kaszlu, jednak Dennis postanowił, że kiedyś się za to Arthowi odwdzięczy.
O Linnorze strażnicy nic nie wiedzieli. Wspomnienie księżniczki L’Toff wyraźnie ich spłoszyło. Nagle stwierdzili, że czekają na nich ważne obowiązki gdzie indziej, i odeszli, wykonując dłońmi nieznaczne, odczyniające zło gesty.
Dennis westchnął i wrócił do zarzuconej słomą pryczy. Przynajmniej ona, w miarę upływu spędzonych na niej godzin, stawała się coraz bardziej wygodna.
Zajął się zużywaniem niewielkiego kamyka, usiłując przetworzyć go w dłuto do obluzowania głazów w ścianie celi. Jednak zdawał sobie sprawę, że naprawdę udoskonala jedynie to więzienie. Kamyk z pewnością nie był tak dobry jak dłuto, jak ściana jako ściana. Bez wątpienia w tym świecie to historia znana i wielokrotnie powtarzana. Jeśli nie uda mu się wymyślić czegoś niezwykłego, naprawdę znajdzie się w kropce.
* * *
Obudził się gwałtownie ze snu o potworach.
Zamrugał w ciemnościach, przerażony obrazami, które wciąż nie chciały zniknąć z jego wyobraźni… skradającymi się sylwetkami, uzbrojonymi w ostre, połyskujące złowieszczo pazury. Jeszcze długą chwilę po przebudzeniu czuł w sercu niemiły ucisk.
Po chwili odniósł wrażenie, że z ciemności dobiega jakiś dźwięk, jakby delikatne skrobanie. Nie uwierzył w nie, mówiąc sobie, że to pozostałość koszmarnego snu.
Po chwili jednak dźwięk uległ zmianie i stał się miękkim sykiem.
Dennis potrząsnął głową, żeby uwolnić się od oplatającej mu umysł pajęczyny. W ciemnościach odwrócił głowę i zamarł. W jednym z dolnych rogów drzwi do jego celi pojawił się ognisty punkcik, jaskrawa iskra, wyraźnie widoczna w niemal idealnej czerni.
Iskra wspinała się powoli, pozostawiając za sobą płomienną linię. Doszła w ten sposób do wysokości nieco przekraczającej pół metra. Potem skręciła w prawo. Przez jej wyżarzony ślad wpadało przytłumione światło z korytarza.
Dennis cofnął się, nagle przypominając sobie to, co strażnicy mówili o grasującym w zamku „diabelskim pomiocie”. Uważali, że to jego robota, ale przecież w rzeczywistości nie miał i nie ma nic wspólnego z demonami. Coś jednak wycinało sobie drogę do jego celi i nie mógłby powiedzieć, że mu się to podoba!
Wypalona linia znowu skręciła o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, powoli spływając w stronę podłogi. Dennis ścisnął w dłoni zaostrzony kamyk. Patrzył, jak wycięty fragment przewraca się, tworząc w drzwiach prostokątny otwór tuż nad podłogą.
Chciał krzyknąć, przywołać strażników — albo kogokolwiek — ale nie mógł wydusić z siebie ani słowa.
Przez chwilę otwór pozostawał pusty. Potem coś go przysłoniło, coś, co miało dwoje wielkich, czerwonych oczu — zbyt dużych, żeby mogły należeć do istoty naturalnej. Przez chwilę te oczy błyszczały nieruchomo, patrząc wprost na niego.
Potem wyposażona w nie istota zaczęła powoli wciskać się do celi.
Dennis, na wpół zagłodzony, z mięśniami wciąż jeszcze odrętwiałymi od snu wcale nie czuł się zwarty i gotowy do walki. Gdy świergoczący z cicha potwór podpełzał powoli ku niemu, wbrew swej woli zacisnął powieki i wstrzymał oddech udając, że go tu nie ma.
Читать дальше