W światło migoczących na wieży pochodni wpłynęła z ciemności nocy ogromna kula. Miała dwoje wielkich, błyszczących i spoglądających gniewnie oczu. U dołu potężnej twarzy ziała paszcza, w której płonął ogień.
— Ha, ha! — Dennis podskoczył i machnął pięścią ponad głową. — Kremer ich nie złapał! Zużyli mój balon i teraz on lata! Naprawdę lata!
Wielka kula materiału i rozgrzanego powietrza syczała i kołysała się nad zewnętrznym murem, powoli nabierając wysokości. Pod nią, w wyplatanej gondoli, poruszały się na tle płomieni niewyraźne ludzkie sylwetki.
Dennis odniósł wrażenie, że z balonem coś jest nie w porządku. Nie wznosił się tak szybko, jak by można się było spodziewać. A co gorsza, kierował się prosto na najwyższy z zamkowych budynków! Wyglądało na to, że może nawet zawadzić o jego szczyt!
— No dalej, chłopcy! — mruczał Dennis, podczas gdy jego strażnicy pokazywali sobie balon, spoglądając nań pełnymi trwogi oczyma. — W górę! W górę i uciekajcie stąd jak najszybciej!
I rzeczywiście balon zaczął się wznosić jakby trochę szybciej. Maleńkie twarze spoglądały z gondoli na dziedzinie w dole. Kilku żołnierzy rzuciło włóczniami i kamieniami, ale żaden z pocisków nie doleciał dostatecznie blisko, żeby zagrozić pełnemu majestatu, powietrznemu statkowi.
Dennis odwrócił się, żeby zobaczyć, jak na to wszystko reaguje Kremer. Wspaniale byłoby zakłócić jego niezachwiana dotąd pewność siebie.
Baron puścił Linnorę, która teraz kuliła się pod murem rozmasowując ramiona i popłakując z cicha.
Jednak Kremer, w odróżnieniu od swoich ludzi, wcale nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Przeciwnie — uśmiechał się szeroko, sięgając w głąb szaty.
— Och — powiedział Dennis, uzmysławiając sobie, co za chwilę może nastąpić. — Nie, tego mi, ty sukinsynu, nie zrobisz. — Pośpiesznie zaczął odwijać służącą mu za pas szarfę. Spojrzał przelotnie na kulących się w cieniu balonu strażników. W tym momencie rozległy się dwa głuche uderzenia, potem dwa rzucone z góry worki z piaskiem eksplodowały, obsypując strażników i zmuszając ich do ucieczki.
Starannie dobrane kamienie wypadły zza pasa prosto w nadstawioną dłoń. Dennis pobiegł w stronę pierwszego parapetu, rozprostowując szarfę i modląc się, żeby zdążyć na czas.
Kremer, dzięki Bogu, bawił się igłowcem, delektując się chwilą. Czekał, aż balon podleci do niego jeszcze odrobinę bliżej. Dennis zmierzył długość pasa, wrzucił kamień w złożenie i zaczął okręcać tę prowizoryczną procę nad głową.
Z wyjątkiem tego przypadku na przyjęciu nie używał procy od czasu obozów skautowskich. Gdyby tylko miał tu możliwość trochę nad nią popracować!
Kremer podniósł pistolet i starannie wymierzył w balon. W tej samej chwili Dennis wypuścił kamień.
Pocisk uderzył w zaostrzony kołek tuż przed baronem, odbił się z hałasem i poleciał w ciemność. Kremer odskoczył, wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę rozglądał się nerwowo, potem zauważył Dennisa, stojącego w dole na oświetlonym dziedzińcu i przygotowującego się pośpiesznie do następnego strzału.
Baron uśmiechnął się i skierował igłowiec w dół, na Ziemianina. Dennis uświadomił sobie, między jednym uderzeniem serca a drugim, że ma zbyt mało czasu, by wypuścić następny kamień. Proca zatoczyła dopiero drugie koło nad jego głową, gdy Kremer nacisnął spust.
Chmura śmiercionośnych okruchów metalu rozorała ziemię kilka metrów na prawo. Dennis zamrugał, szczerze zaskoczony tym, że jeszcze żyje. Jednak przyczyna tego stanu rzeczy była zupełnie oczywista. W barona uderzył sztorm jasnych włosów i paznokci, psując pierwszy strzał i zupełnie uniemożliwiając następne.
Dennis, trochę zdziwiony, jednak niezbyt jeszcze skłonny do rozmyślań nad swym szczęściem, kręcił nadal procą, wypatrując czystej sytuacji strzeleckiej. Nie mógł strzelić, gdyż bał się, że może trafić Linnorę. Księżniczka z furią atakowała Kremera, starając się odebrać mu pistolet.
Dennis poczuł, że jego ramię zaczyna się męczyć. Gdyby choć na chwilę się odsunęła!
Balon znajdował się dokładnie nad nimi, poruszając się dość szybko. Potrzebne było jeszcze może pół minuty, żeby wzniósł się na bezpieczną wysokość i rozpłynął w ciemności…
Kremerowi udało się chwycić Linnorę za ramię i przewrócić ją na podłogę. Na jego twarzy widniały wyraźne ślady zadrapań i wreszcie zaczął sprawiać wrażenie zaniepokojonego. Spojrzał na Dennisa, jakby obiecując, że wkrótce nadejdzie jego kolej, potem podniósł igłowiec w stronę balonu.
Dennis zdawał sobie sprawę, że lada chwila zostanie powalony przez strażników. Słyszał szybko zbliżający się tupot ich nóg. Wypuścił kamień i wiedział, że zrobił to dokładnie we właściwym momencie.
Pocisk uderzył Kremera w lewą skroń i w tej samej chwili balon osiągnął zenit, a w plecy Dennisa uderzyło kilkaset funtów w postaci ciał strażników.
„Naprawdę powinienem zrezygnować z takich kontaktów z ludźmi” — pomyślał Dennis, gdy ziemia podnosiła się na spotkanie jego twarzy.
To robiło się już naprawdę nudne — te przebudzenia bez wiedzy, gdzie się jest, i z uczuciem, że zostało się przed chwilą wyciągniętym ze zsypu na śmiecie.
Nawet bez otwierania oczu Dennis mógł się zorientować, że znowu znalazł się w lochach. Ostre źdźbła słomy wbijały mu się w nagie plecy, nie czuł ich jedynie w miejscach, w których bandaże okrywały poważniejsze skaleczenia i stłuczenia.
Jednak ktoś zdecydował się utrzymać go na razie przy życiu. To już było coś.
I jeszcze jedno. Pomimo znacznie poważniejszych obrażeń — a tym razem musieli nieźle nad nim popracować — Dennis miał dużo lepsze samopoczucie niż przy okazji innych pobić, których doznał tutaj na Tatirze. Tym razem przynajmniej nieco się odgryzł. Wspomnienie barona Kremera, walącego się niczym ścięte drzewo, działało jak dobry środek przeciwbólowy.
Zadrżał z zimna i krzywiąc się, powoli usiadł. Starannie przyjrzał się swemu ciału, nabierając pewności, że nic nie zostało poważnie i na trwałe uszkodzone.
„Na razie” — pomyślał.
Przejmująco wilgotnym korytarzem niosły się niewyraźne, miękkie uderzenia — jakby ktoś coś ciął bardzo ostrym narzędziem. Być może to kat doskonalił swój topór.
* * *
Płynął czas, odmierzany jedynie niezbyt częstymi posiłkami, wciąż nowymi myślami i wrzaskami jakiegoś biedaka gdzieś w głębi lochu.
Nieco z tego czasu Dennis poświęcił na oględziny swoich bandaży, które wyglądały tak, jakby nigdy nie trzeba było ich zmieniać. Łatwo przepuszczały powietrze, pozostawały wciąż czyste i właściwie w ogóle ich nie czuł. Oczywiście, uświadomił sobie, zapewne były długo i intensywnie zużywane. Niewątpliwie w czasie pokoju baron zapewnia swoim ludziom bezpłatną opiekę medyczną, żeby po wybuchu wojny materiały opatrunkowe były jak najlepszej jakości. Zapewne w tutejszym, zamkowym szpitalu są takie, które liczą sobie setki lat.
To była bardzo interesująca myśl.
Bandaże koniecznie powinny się znaleźć pośród tych rzeczy, które zabierze ze sobą do domu, na Ziemię. Oczywiście, jeśli kiedykolwiek będzie miał szansę tam wrócić. Nie diamentowe narzędzia ani dzieła sztuki, które prawdopodobnie stracą wartość, gdy znajdą się poza zasięgiem działania Efektu Zużycia, ale rzeczy nadające się do zbadania, a następnie skopiowania przez ziemskich „czarowników”.
Читать дальше