Nagle Dennis uświadomił sobie, że tym ciągniętym jest Mishwa Qan, olbrzym, którego siła odegrała kluczową rolę podczas ich ucieczki z więzienia. Mishwa ryczał obelgi i szarpał krępujące go więzy.
Jednak strażnicy zostali wyraźnie specjalnie dobrani i jakkolwiek nie byli równie potężni jak Mishwa, jednak niewiele mu ustępowali. Dennis zauważył swego starego znajomego, sierżanta Gil’ma, ciągnącego linę okręconą wokół szyi Mishwy.
Kremer powiedział coś do Hoss’ka. Diakon wystąpił przed siedzących, ukłonił się i zaczął prezentować im jakieś przedmioty. Dennis zauważył, że pierwszym z nich jest jego obozowy, elekroniczny strażnik.
Podczas gdy L ’Toff przyglądali się światełkom na ekraniku, Dennis zastanawiał się, jakie zmiany w funkcjonowaniu urządzenia zaszły od czasu, gdy je ostatni raz widział. Hoss’k wspomniał o codziennym jego zużywaniu, co musiało mieć jakiś wpływ na aparat.
Bez wątpienia Hoss’k tłumaczył teraz, że dzięki magicznemu pudełeczku wrogom będzie bardzo trudno podejść niezauważalnie pod mury miasta.
Potem uczony zademonstrował lunetę, wskazując różne obiekty w okolicy i instruując L’Toff jak należy się nim posługiwać. Po oderwaniu lunety od oka przywódca grupy poselskiej był wyraźnie wstrząśnięty.
Dennis poczuł, jak narasta w nim gniew, połączony z palącym wstydem. Mimo planu, który sobie opracował, mimo przyjętej z bardzo dobrych — jak mu się wydawało — powodów strategii, jego sympatia była w całości po stronie L’Toff.
Wcale mu się nie podobało, gdy Hoss’k odwrócił się i wskazał palcem prosto na niego. Kremer uśmiechnął się i lekko ukłonił w jego stronę.
Dennis skrzywił się. Gdyby tylko znalazł jakiś sposób, żeby skomunikować się z L’Toff na osobności!
Do tej pory strażnicy zdołali już przyciągnąć Mishwę Qana w pobliże grupy, w której znajdował się baron i przywiązać go do wbitego w ziemię pala. Dennis zdołał już uświadomić sobie, że Kremer ma zamiar dokonać egzekucji Mishwy W ciągu ostatniego tygodnia był świadkiem wielu podobnych wydarzeń i wiedział, że nic nie może na to poradzić. Również Arth wyraźnie zdawał sobie sprawę, co tu się szykuje, gdyż stał jak skamieniały, patrząc na Mishwę.
Jeden ze strażników, Gil’m, podszedł do swego wodza i skłonił się przed nim głęboko. Kremer wyjął coś spod szaty i wręczył Gil’mowi, który ponownie się skłonił, po czym poszedł z powrotem w stronę więźnia.
Dennis nagle wszystko zrozumiał.
— Nie! — krzyknął.
Gil’m przeszedł połowę drogi, dzielącej go od pala, do którego przywiązany był Mishwa, i zatrzymał się. Potężny złodziej, napinając mięśnie mocno związanych rąk, obrzucił go wrogim spojrzeniem i pełnym głosem, słyszalnym przez każdego na dziedzińcu, rzucił Gil’mowi wyzwanie, proponując walkę na dowolną broń, w której on, Mishwa, będzie miał zawiązane oczy.
Gil’m tylko się uśmiechnął i uniósł dłoń, trzymającą niewielki, czarny przedmiot.
Dennisa zalała fala niepohamowanej wściekłości.
— Nie! — wrzasnął dziko.
Przeskoczył przez niskie ogrodzenie i ze wszystkich sił pobiegł w stronę Gil’ma. Uskoczył przed kilkoma próbującymi go złapać strażnikami, potem przebił się przez kilku innych, którzy zagrodzili mu drogę, przewracając i depcząc jednego z nich. Siedzący na podwyższeniu odwrócili się w jego stronę, zaciekawieni gonitwą. W tym momencie osobisty strażnik Dennisa podciął mu z tym nogi styliskiem halabardy. Jednocześnie Gil’m wycelował igłowiec i pociągnął za spust.
W zamieszaniu tylko kilku ludzi rzeczywiście patrzyło na Mishwę w chwili, w której został uderzony przez chmurę lecących z wielką prędkością skrawków metalu. Jednak wszyscy usłyszeli eksplozję.
Dennis, walcząc z przykrywającymi go strażnikami, zdołał jednak unieść głowę na tyle, żeby zobaczyć okrwawiony kikut w miejscu, w którym stał przecięty teraz na pół słup egzekucyjny. W znajdującym się w pewnej odległości z tyłu drewnianym murze ziała wyrwa wielkości człowieka.
Igłowiec rzeczywiście musiał przejść bardzo intensywnie zużywanie. Gil’m wyszczerzył zęby i uniósł broń ku słońcu.
Dennis niemal zwymiotował z obrzydzenia. Czuł palący wstyd i wściekłość. Warczał i walił na oślep wszystkich wokół, ugryzł nawet jakąś dłoń, która znalazła się zbyt blisko jego twarzy. Potem nagle coś ciężkiego uderzyło go w tył głowy i wszystkie światła zgasły.
* * *
Linnora przyglądała się maleńkim, widocznym przez płytkę pudełka istotom, które ustawiły się w równe, uporządkowane rzędy. Te po prawej stronie poruszały się i zmieniały swoje pozycje bardzo szybko, wskakując na nowe miejsca z taką prędkością, że niemal nie mogła nadążyć za nimi oczyma. Każda grupa, znajdująca się trochę bardziej na lewo, była wolniejsza od poprzedniej. Przy krawędzi z lewej strony małe insekty były cierpliwe, poruszając się przemyślanymi posunięciami, z których każde, jak się jej zdawało, zajmowało im chyba pół dnia.
Małe pudełeczko miało wymiary nie przekraczające dwukrotnej długości jej kciuka. Z obu jego stron znajdowały się dwa rzemyki, z których jeden kończył się niewielkimi kawałeczkami metalu o jeszcze jej nie znanym przeznaczeniu.
Z pewnym wahaniem Linnora nacisnęła kilka małych guziczków, wystających w dolnej części pudełka, przez którą tańczące owady nie były widoczne. Za każdym razem, gdy dotykała któregoś guziczka, owady za szybką układały się w nowe wzory.
To było bardzo zabawne — chciała śmiać się i bawić, naciskając guziczki i obserwując błazeński taniec zwierzątek.
Nie. Odłożyła pudełko i cofnęła dłoń. Nie będzie przeprowadzała eksperymentów na żywych istotach. W każdym razie nie wcześniej niż będzie miała pełną świadomość tego, co robi, oraz tego, co chce przez swoje działanie osiągnąć. Była to jedna z najstarszych zasad Starej Wiary, przekazywana z pokolenia na pokolenie od najwcześniejszych lat istnienia L’Toff.
Tylko głębokie przekonanie, że owady muszą przebywać wewnątrz pudełka, żeby przetrwać, powstrzymywało ją przed stłuczeniem szybki i wypuszczeniem ich na wolność.
To, a także czająca się gdzieś w zakątku mózgu niepewność, czy one rzeczywiście zostały zniewolone.
Uporządkowane wzory zdawały się coś wyrażać… nie była to być może radość, ale jakby duma. Czuła, że w wytworzenie pudełeczka i umieszczenie w nim jego małych mieszkańców włożono bardzo wiele pracy. Jeszcze miesiąc temu nie wyobrażała sobie nawet, że może istnieć coś równie skomplikowanego.
„Gdybym tylko mogła mieć pewność”, westchnęła cicho.
Diakon Hoss’k wytłumaczył wszystko w tak zwarty i logiczny sposób! Ziomkowie czarownika musieli posługiwać się? naprawdę bardzo okrutnymi metodami, żeby dokonać takie” cudów… szczególnie żeby utrwalić stan zużycia każdego z tych zadziwiających przedmiotów. Nie podlegająca zmianom doskonałość tych rzeczy kosztowała zapewne życie wielu L’Toff z kraju Dennisa Nuela.
Czy na pewno? Linnora potrząsnęła głową zupełnie zagubiona.
Czy to możliwe, żeby wszystkie zasady wytwarzania i zużywania mogły gdzie indziej tak bardzo różnić się od tych, do których oni przywykli?
Według Starej Wiary kiedyś, dawno temu, życie na Tatirze wyglądało zupełnie inaczej. W starożytnych czasach, przed upadkiem, doskonaleniu podlegało życie, a w martwych przedmiotach nie kryła się żadna moc.
Tak twierdziły stare opowieści.
Oparła łokcie na niewielkim stoliczku i ukryła twarz w dłoniach. Niewiele jej pozostało nadziei od dnia, w którym ludzie Hoss’ka wysypali się z lasu w pobliżu tajemniczego domku Dennisa Nuela. A teraz, gdy Kremer coraz gwałtowniej domaga się spełnienia swoich żądań, gdy grupa poszukiwawcza L’Toff odeszła bez nawiązania z nią jakiegokolwiek kontaktu, nawet ta resztka, która się jeszcze w niej kołatała, zaczyna się ulatniać, pozostawiając tylko rozpacz.
Читать дальше