Dennis miał miłe uczucie spełnienia dobrego uczynku. Żałował tylko, że nie może dla tego chłopca zrobić nic więcej.
Następnego ranka ciotka Biss, małomówna do końca, dała mu na odchodnym płócienne zawiniątko z serem i chlebem Tomosh, żegnając się, po męsku wstrzymywał łzy. Dojście z farmy tutaj, w pobliże Zuslik, zajęło tylko jeden dzień i następny poranek.
Po drodze wypatrywał małej, różowej istoty o błyszczących, zielonych oczach. Jednak chochlak się nie pokazał. Wyglądało na to, że tym razem opuścił go na dobre.
Dennis przyjrzał się miastu ze znajdującego się w pobliżu urwiska. Gdzieś w tej twierdzy ojciec chłopca był więziony za tajemnicze i całkowicie niezrozumiałe zbrodnie… za to, że był „zbudowany tak samo” jak jego władca, a poza tym — że sprawnie posługiwał się narzędziami. Dennis poczuł prawdziwą ulgę dowiadując się, że przynajmniej on w niczym barona nie przypomina.
Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że przyglądając się miastu z oddali, nie dowie się o nim już niczego więcej. Wstał i zaczął wkładać plecak.
W tej właśnie chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się i… zobaczył, że ponad wierzchołkami drzew, wprost na niego, leci coś wielkiego, czarnego i bardzo szybkiego!
Rzucił się na trawę i niemal dokładnie w tej samej chwili latający gigant przemknął nad jego głową. Cień, który na niego padł, był ogromny. Słyszał łopot i świst — hałasy, mrożące krew w żyłach, zapowiadające nieuchronną katastrofę. Zdawało mu się, że jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zagrzebanie się w murawę.
Minęło kilka przerażających sekund. Ponieważ nic strasznego się nie zdarzyło, ośmielił się w końcu podnieść głowę. Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu potwora i ze zdumieniem stwierdził, że go nie ma!
Tomosh opowiadał mu o smokach — wielkich, dzikich bestiach, które według legendy broniły niegdyś tutejszych ludzi przed jakimiś śmiertelnymi wrogami. Jednak Dennis odniósł wrażenie, że należą one do odległej przeszłości, że znajdują się tam, gdzie jest miejsce wszystkich wyimaginowanych stworzeń z dziecięcych baśni!
przeszukał wzrokiem horyzont i w końcu odnalazł czarną, skrzydlatą sylwetkę. Opadała w stronę miasta. Wciąż czując nienaturalną suchość w ustach, wyciągnął lunetę i, z pewną trudnością ustawiając ostrość, skierował ją w stronę zamku.
Patrzył z niedowierzaniem. Dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie — nie bez odczuwalnej ulgi — że to wcale nie jest żaden „smok”. Mahoniowy potwór był po prostu latającą maszyną, która teraz wylądowała lekko jak piórko i zatrzymała się po krótkim hamowaniu. Z rzędu dużych szop na zamkowym podwórcu wybiegły ku niej małe figurki. Z maszyny wyszli dwaj ludzie — najpewniej piloci — i szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, poszli w stronę zamku.
Dennis opuścił lunetę. Czuł się trochę głupio, że doszedł do tak dramatycznych konkluzji w sytuacji, która miała znacznie prostsze wytłumaczenie. Przecież to wcale nie jest takie dziwne, że mieszkańcy tej planety znają tajemnicę lotu, prawda? Natknął się już na dostatecznie wiele oznak wysoko rozwiniętej techniki.
Jednak samolot leciał niemal zupełnie bezgłośnie, a w każdym razie nie towarzyszył mu ryk silników. To intrygujące. Być może trzeba będzie jeszcze raz, tym razem poważniej, zastanowić się nad antygrawitacją.
Istniał tylko jeden sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Podniósł się i otrzepał, potem zarzucił plecak i ruszył w dół ku miastu.
Targ na zewnątrz miejskich murów wyglądał niemal tak samo, jak jakikolwiek nadrzeczny bazar na Ziemi. Był pełen krzyku i nawoływań, i pojawiających się znikąd, rozbieganych chłopięcych gangów, najwyraźniej nie mających zbyt uczciwych zamiarów. Ze sklepów i składów dochodziły mocne, zdecydowane zapachy, od bogatej woni jadła do ostrego piżma pociągowych zwierząt.
Dennis wszedł na targowisko z miną człowieka, który dokładnie wie, co ma tu do załatwienia. W każdym razie taką miał nadzieję. Różnorodność strojów, jakie widział wokół siebie, sprawiała, że w swoim ubraniu nie czuł się dziwacznie i obco. Miał wrażenie, że buty, spodnie i koszula to ubiór tutaj zupełnie normalny. Niektórzy nieśli nawet, podobnie jak on, swoje bagaże na plecach.
Przeszedł obok mężczyzn rozpartych przy stolikach przydrożnej kafejki. Zatrzymało się na nim kilka spojrzeń, jednak jeśli była w nich ciekawość, to chyba tylko przelotna.
Zaczął oddychać nieco swobodniej. „Być może uda mi się dotrzeć bez specjalnych przeszkód do jakiegoś miejscowego uniwersytetu” — pomyślał z nadzieją. Miał wyrobione zdanie na temat ludzi, z którymi chciałby tutaj nawiązać kontakt.
Na Ziemi nawet w starożytności i średniowieczu istniały grupy ludzi oświeconych, a tubylcy najwyraźniej chlubili się lepiej rozwiniętą techniką i wyższą kulturą niż tamte społeczności. Samolot zdecydowanie umocnił jego nadzieję na znalezienie dokładnie takiej pomocy, jaka była mu potrzebna.
Gdy doszedł do nabrzeża, w nozdrza uderzyły go ostre zapachy suszących się ryb i świeżo garbowanych skór. Przystanie były solidnymi konstrukcjami z łączonych dyblami pali Wszystkie w całości, aż do lśniących wilgocią podpór, sprawiały wrażenie zupełnie nowych. Górne powierzchnie platform pokryte były tą samą substancją, z której wykonano tutejsze drogi.
Zatrzymał się, żeby obejrzeć dokładniej jedną z łodzi Żeglował w swym życiu dostatecznie dużo, żeby na pierwszy rzut oka rozpoznać konstrukcję wystudiowaną i wysoce efektywną. Kadłub był wąski, lekki i gładki, ze smukłym masztem osadzonym elegancko dokładnie w środku ciężkości.
Materiałem, z którego łódź zbudowano, było już mu znane, gładzone do połysku drewno.
Jeżeli jednak ci ludzie posiadają techniczne możliwości, pozwalające im na budowanie takich łodzi, to dlaczego ciągle posługują się żaglami? Może mają jakieś religijne tabu, zabraniające im używania silników? Prawdopodobnie jedyne maszyny znajdują się w fabrykach, produkujących te wszystkie wspaniałe rzeczy.
Dennis bardzo chciał odnaleźć taką fabrykę i porozmawiać z kierującymi nią ludźmi.
W pobliżu grupa robotników przenosiła ciężkie worki z nadrzecznego składu do ładowni czekającego stateczku. Każdy z tych worków ważył zapewne nie mniej niż czterdzieści kilogramów. Przygięci pod ich ciężarem, krępi mężczyźni o klatkach piersiowych jak beczki wlekli nogi wzdłuż nabrzeża, coś przy tym mrucząc.
Dennis potrząsnął głową z niedowierzaniem. Czy to możliwe, żeby ich religia zabraniała także używania taczek?
Po złożeniu worków w ładowni tragarze nie wracali na brzeg wąską rampą, lecz wspinali się na okrężnicę statku. Każdy z nich, przy wtórze rytmicznych pomruków towarzyszy, śpiewał kilka linijek jakiejś pieśni, potem nurkował w wody rzeki, robiąc miejsce następnemu.
To wydawało się zupełnie dobrym pomysłem — kąpiel w rzece przed wyjściem na brzeg i wzięciem na grzbiet następnego ciężaru. Dennis okrążył czekający ładunek i zbliżył się do tragarzy na tyle, żeby słyszeć ich zaśpiew. Brzmiał on jak powtarzane w kółko warianty zdania „Hej, hu hu ha!”
Niosący worki mężczyźni stawiali ciężkie kroki w stałym, znaczonym tą frazą rytmie. Dennis podszedł do nich w chwili, gdy jeden z nich, ogromny mężczyzna o błękitnoczarnych wąsach wrzucił swój worek do ładowni i lekko wskoczył na burtę. Jedną ręką trzymając się wanty, drugą wybijał rytm „Hej, hu hu ha!” na swej błyszczącej od potu piersi. Po chwili zaśpiewał:
Читать дальше