Burmistrz ponoć jest mądry, lecz wszem z tego znany,
(Hej, hu hi hu?!!) Ze sadłem nadrabia, czego w głowie mu brak.
(Hej, hu hu ha!) Jak należy zużywa tylko dwa swe organy,
(Hej, hu hi hu?) Jeden z nich to jest język, zaś drugi to zad!
Ostatnie słowo zostało nieco przygłuszone pośpiesznym „Hej, hu hu ha!” tragarzy. Olbrzym puścił wantę i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Gdy płynął w stronę drabiny, jego miejsce na okrężnicy zajął wysoki mężczyzna z wianuszkiem mocno przerzedzonych włosów. Jego głos brzmiał zaskakująco głęboko.
W domu żona przed lustrem bezustannie się trudzi,
(Hej, hu hi hu?) Uważa się pewnie za nóż, szczotkę lub stół.
(Hej, hu hu ha!) Zużywanie przedmiotów łatwiej idzie niż ludzi,
(Hej, hu hi hu?!)
Więc się stroi, lecz ciągle wygląda jak wól! (Hej, hu hu ha!)
Dennis uśmiechnął się słabo — jak człowiek, który wie, że opowiedziano całkiem niezły dowcip, ale do którego niezupełnie dotarł sens puenty.
Przez główną bramę do miasta powoli wchodziła niewielka karawana. Byli w niej niosący pakunki piesi, którzy ustawiali się w kolejce do robiącej wrażenie komory celnej szopy. Kilku mężczyzn na włochatych kucykach przejechało przez bramę bez żadnych przeszkód ze strony strażników — najwyraźniej byli to jadący z oficjalnymi poleceniami urzędnicy.
Poza bramą sapały cierpliwie zaprzęgi wielkich, przypominających bizony czworonogów. Ich uprzęże wiodły do ogromnych sań, zapewne takich samych, jakie kilka dni temu widział w ciemności nocy na szosie.
„No, teraz wreszcie się przekonamy, czy rzeczywiście jest to antygrawitacja!” — pomyślał i poszedł pospiesznie naprzód. Znajdował się o krok od rozwikłania tej tajemnicy!
Kilku z czekających na kontrolę pieszych zaprotestowało bezładnie, gdy przepychał się przez nich ku saniom, ale nikt go nie zatrzymał. Jego podniecenie wzrastało z każdym krokiem, zbliżającym go do jednego z tych wysokich, błyszczących wehikułów.
Tak jak podejrzewał, wozy w ogóle nie miały kół. Ładunek był przymocowany pasami do osłoniętej plandeką platformy, której cztery rogi zaopatrzone były w niewielkie, lecz dość wysokie płozy. Pasowały one idealnie do tych dwu półkolistych rowków, które biegły wzdłuż wszystkich dróg w Coylii, na jakie się natknął.
Woźnica krzyknął na swe zwierzę i potrząsnął lejcami. Potężne stworzenie posapując zrobiło krok do przodu. Uprząż się napięła i sanie gładko ruszyły z miejsca. Dennis poszedł za nimi pochylając się, żeby lepiej widzieć.
Może to lewitacja magnetyczna? Może maleńkie płozy ślizgają się na poduszce pola, wytwarzanego przez elektryczność? Na Ziemi istniały tego typu urządzenia, ale znacznie większe, bez porównania mniej zminiaturyzowane. Ten system robił wrażenie eleganckiej prostoty, a jednocześnie musiał być niezwykle skomplikowany.
Dennis niejasno zdawał sobie sprawę, że ludzie wokół komentują jego zachowanie i to niezbyt delikatnie. Zabrzmiał śmiech, usłyszał kilka sprośnych sugestii, wypowiedzianych w obco brzmiącym, lokalnym dialekcie. Jednak nic go to nie obchodziło. Jego umysł był wypełniony schematami i wstępnymi obliczeniami matematycznymi, sprawdzając i odrzucając jedno rozwiązanie wspaniałej kombinacji droga-sanie po drugim.
To była najlepsza zabawa, jakiej doświadczył w ciągu ostatnich kilku tygodni!
Niewielka, wciąż obiektywna część jego jaźni ostrzegała go, że wpadł w dziwny, nienaturalny stan ducha. Napięcie, gromadzące się w nim, kropla po kropli, w ciągu ostatnich dwóch tygodni wreszcie eksplodowało i teraz kontrolę przejęła ta część jego osobowości, która najlepiej sobie mogła z tym poradzić — gorliwy, nieświadom rzeczywistości naukowiec. Na złe czy dobre — w ten właśnie sposób zwykł sobie radzić z przekraczającymi jego odporność stresami.
Na czworakach pochylił się ku małej, zagłębionej w rowku płozie. Przyjrzał się jej powolnemu ruchowi i po chwili cicho, z niedowierzaniem gwizdnął. Ze ślizgu płozy wyciekał przezroczysty płyn. Znikał szybko, wsiąkając niemal natychmiast w dno rowka.
Dotknął jednej z pozostałych za płozą kropelek i roztarł ją między palcem wskazującym a kciukiem. Błyskawicznie pokryła skórę cienką, błyszczącą błonką. Stwierdził, że nie może ścisnąć mocniej opuszków, gdyż ześlizgiwały się na boki. Nawet nie czuł ich wzajemnego dotyku.
Ten płyn był idealnym smarem! Po chwili nabożnego osłupienia zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach plastikowej buteleczki na próbki. Znalazł ją i, trzymając w lewej dłoni, bezskutecznie usiłował zetrzeć śliską błonkę z palców prawej. W końcu odkorkował fiolkę zębami.
Raczkował za powolnymi saniami, ścigając płozy wylotem buteleczki i łapiąc uciekające na boki krople. Wkrótce miał już około dwudziestu pięciu milimetrów płynu, niemal wystarczająco dużo, żeby przeprowadzić analizę…
Sanie zatrzymały się niespodziewanie i Dennis wyrżnął w nie głową. Z przeładowanej platformy spadł na niego deszcz podobnych do wiśni owoców.
Z góry, z tyłu dobiegły nowe głosy. Ktoś mówił bardzo głośno i tłum zaczął się cofać.
Dennis, wciąż w uniesieniu, stanowczo odmawiał komukolwiek prawa do rozpraszania swojej uwagi. Pijany radością odkrycia pozostał na czworakach, mając nadzieję, że sanie znowu ruszą i będzie mógł zebrać choćby troszkę więcej smaru.
Na jego ramię opadła ciężka dłoń. Dennis niecierpliwie machnął ręką.
— Jeszcze chwileczkę, proszę — rzucił. — Za sekundę będę wolny.
Muskularna dłoń zacisnęła się mocniej i szarpnięciem odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni. Dennis spojrzał w górę, mrugając nic me rozumiejącymi oczyma.
Stał nad nim bardzo duży mężczyzna w stroju, który bez wątpienia był swego rodzaju mundurem. Na jego twarzy malowało się przedziwne połączenie zdziwienia i rodzącej się furii.
W pobliżu stali trzej inni żołnierze, uśmiechając się szeroko. — Dobrze mówi, Gil’m, zostaw go! — powiedział jeden z nich ironicznie. — Nie widzisz, że jest zajęty? ! Drugi ze strażników, pociągający piwo z wysokiego kufla, ’ parsknął, opluwając kolegę, potem zakrztusił się i rozkasłał. Gil’m poczerwieniał. Zebrał w garści połę kurtki, którą Dennis miał na sobie i podniósł go na równe nogi. W prawej ręce trzymał dwumetrowej wysokości drąg, zakończony błyszczącym ostrzem, podobnym do tego, w jakie wyposażone są l halabardy. W magnetyczny sposób przyciągało ono wzrok Dennisa. Sprawiało wrażenie dostatecznie ostrego, żeby z równą łatwością przecinać papier i kości.
Nie odwracając się ani nie odrywając wzroku od Dennisa, Gil’m powiedział do jednego ze swych rozbawionych kolegów:
— Fed’r, potrzymaj no mój tener. Nie będę psuł jego zużycia, zabijając takie rzadkie gówno jak ten tu Zusliczek. Starczą mi gołe ręce.
Strażnik, ciągle szczerząc zęby, podszedł i przejął broń z dłoni Gil’ma. Olbrzym zacisnął jeszcze mocniej podobne do parówek paluchy, wzmacniając chwyt na kurtce Dennisa.
„Oj, niedobrze”. Dennis otrząsnął się już częściowo z ogłupiającego transu. Zaczynał rozumieć paskudną sytuację, w jaką z własnej winy się wpakował.
Przede wszystkim mógł stracić okazję do wygłoszenia przemowy, którą starannie przygotował z myślą o pierwszym spotkaniu z miejscowymi władzami. Postanowił natychmiast naprawić swoje zaniedbanie.
— Wybacz mi, proszę, szlachetny panie! Nie miałem pojęcia, że znalazłem się już u bram waszego cudownego miasta! Jestem, widzisz, cudzoziemcem z bardzo odległego kraju. Przybyłem tu, żeby spotkać się z waszymi filozofami i przedyskutować z nimi kwestie o ogromnym znaczeniu. Na przykład ten wasz wspaniały smar. Czy wiesz, panie, że… Aj!
Читать дальше