Bezpośrednio przed nim, ale w znacznej odległości, unosiła się gondola zniszczonego statku. Żołnierzom udało się wyrzucić resztki płonącego balonu, który teraz wirował ponad nimi i^wokół nich wśród wielkich płatków szarego popiołu. Gondola i eskadra myśliwców pozostawały w stałej pozycji względem siebie, ponieważ spadały z taką samą prędkością.
Toller ponownie zastanowił się, czy żołnierze z Landu w pełni rozumieją, co ich czeka. Tempo opadania, na tym etapie niezauważalne, wkrótce miało wzrosnąć i stać się gwarancją nieuchronnej śmierci na powierzchni ojczystej planety. Niektórzy nadal strzelali z muszkietów, chociaż myśliwce znajdowały się poza zasięgiem. Traf — który tak często pozostaje w widocznej sprzeczności z prawdopodobieństwem — sprawił, że jedna z kuł powoli zbliżyła się do Tollera i znieruchomiała w odległości wyciągniętego ramienia od jego głowy.
Toller złapał ją i zobaczył, że miała kształt tępego cylindra i była wytoczona z drzewa brakka. Schował ją do kieszeni, czując dziwną więź łączącą go z nieznajomym strzelcem. „Od jednego martwego człowieka dla drugiego”, pomyślał.
— Dość zrobiliśmy jak na jeden dzień! — krzyknął, podnosząc opatuloną w rękawicę dłoń. — Teraz poszukajmy drogi do domu!
Gdy ucichł turkot zbliżającego się wozu, Bartan Drumme wstał i podszedł do wiszącego na kuchennej ścianie lustra. Czuł się dziwnie bez roboczego ubrania na grzbiecie i nawet twarz, patrząca na niego z lustra, wydawała się jakaś obca. Chłopięcy, pełen wdzięku wygląd, jaki kiedyś zaskarbił mu nieufność farmerów, zniknął bezpowrotnie; zastąpiły go twarde, spalone słońcem rysy człowieka, któremu nie jest obca samotność, smutek i bezlitosna harówka. Bartan przygładził czarne włosy, poprawił kołnierzyk koszuli i podszedł do drzwi.
Przed domem stał wóz Phoratere'ów. Podstarzały niebies-korożec, spocony po podróży w słońcu, parskał hałaśliwie. Harro i Ennda przywitali się z Bartanem. Przyjaźnili się z nim od czasu ponurego wypadku na ich farmie, i to dzięki uporowi Enndy Bartan zgodził się zrobić sobie wolne i wyskoczyć do Nowej Minnett. Pomógł jej zsiąść z wysokiego wehikułu'!, podczas gdy Harro zabrał niebies-korożca do wodopoju, powoli poprowadził ją do domu.
— Ale z ciebie elegant — powiedziała Ennda, a uśmiech wymazał ślady zmęczenia z jej twarzy.
— Udało mi się zachować jedną dobrą koszulę i parę portek, ale wygląda na to, że jedno i drugie nieco się skurczyło.
— Rozrosłeś się. — Kobieta zatrzymała się i obrzuciła go szacującym spojrzeniem. — Trudno pojąć, że jesteś tym samym chłopcem o dziecinnej twarzy, który olśniewał nas swą bystrą miejską gadką.
— Ostatnio nie mówię wiele — powiedział z żalem Bartan. — Nie ma sensu.
Ennda współczująco ścisnęła go za ramię.
— Żadnej poprawy? Jak długo to trwa? Blisko dwieście dni?
— Dwieście! Straciłem rachubę czasu, ale coś koło tego. Sondy jest taka, jak była, ale nie tracę nadziei.
— To dobrze! Nadal jest w sypialni?
Bartan skinął, wprowadził Enndę do domu i do sypialni. Otworzył drzwi, za którymi ukazała się siedząca na skraju łóżka, ubrana w długą do kostek nocną koszulę Sondewe-ere. Patrzyła na przeciwległą ścianę i nie poruszyła się, najwyraźniej nieświadoma obecności innych. Jasne włosy miała uczesane, ale ułożone w tak nieprawdopodobny sposób, w jaki mógł zrobić to jedynie Bartan.
Ennda weszła do pokoju, przyklękła przed Sondeweere i ujęła jej bezwolne dłonie.
— Witaj, Sondy — powiedziała cichym, ale wesołym głosem. — Jak się czujesz?
Sondeweere nie odpowiedziała. Jej piękna twarz pozostała obojętna, oczy niewidzące.
Ennda pocałowała dziewczynę w czoło, podniosła się i wróciła do Bartana.
— W porządku, młody człowieku! Możesz ruszać do miasta i rozerwać się nieco. Zostaw wszystko na mojej głowie — powiedz rai tylko, co zrobić z jedzeniem Sondeweere i… hmmm… konsekwencjami.
— Konsekwencjami? — Zdumiony Bartan gapił się na Enndę, dopóki jej zirytowane spojrzenie nie powiedziało mu, o co chodzi. — Aha! Nie musisz nic robić. Sama utrzymuje się w czystości, zaspokaja swe podstawowe potrzeby i je wszystko, co się dla niej przygotuje. Po prostu wydaje się, że nikt inny dla niej nie istnieje. Nigdy nie mówi. Przez cały dzień siedzi na łóżku i wlepia oczy w ścianę, jakby mnie wcale nie było. Może na to zasłużyłem. Może to kara za to, że ją tu przywiozłem.
— Nie bądź głupi. — Ennda objęła go, a on przywarł do niej, znajdując ukojenie w promieniującej z niej aurze ciepła, kobiecości i miękkości.
— Co my tu mamy? — huknął jowialnie Harro Phora-tere, wchodząc do cienistej kuchni z zalanego słońcem podwórza. — Jedna kobieta ci nie wystarczy, młody Bartanie?
— Harro! — Ennda odwróciła się do męża. — Co też ty gadasz?
— Przepraszam, chłopcze, nie myślałem, że twoja Sondy jest… — Harro zawahał się, okrągła blizna po ugryzieniu odbiła się wyraźnie na tle zaróżowionego policzka. — Przepraszam.
— Nie musisz przepraszać — powiedział Bartan. — Doceniam to, że przyjechaliście. To bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony.
— Nonsens! Dla mnie to też pożądana przerwa. Zamierzam spędzić podzień na lenistwie i, uczciwie ostrzegam, na skonsumowaniu niemałej ilości twego wina. — Harro zerknął niespokojnie na puste gąsiory w kącie. — Mam nadzieję, że masz jeszcze trochę.
— Znajdziesz zapasy w piwniczce, Harro. To jedyna pociecha, jaka mi została i dbam, by nigdy jej nie brakowało.
— Mam nadzieję, że nie pijesz zbyt wiele — powiedziała Ennda, okazując pewne zaniepokojenie.
Bartan uśmiechnął się do niej.
— Tylko tyle, by zapewnić sobie nocny sen. Tu jest cicho. Za cicho.
Ennda skinęła głową.
— Przykro mi, że sam dźwigasz swoje brzemię, Bartanie, ale teraz, gdy tak wielu z naszej rodziny poddało się i ruszyło na północ, ledwo radzimy sobie z własną farmą. Wiesz, że Wilverowie i Obrigailowie zrobili to samo?
— Po włożeniu takiej pracy! Ile rodzin zostało?
— Pięć prócz nas.
Bartan z przygnębieniem potrząsnął głową.
— Gdyby tylko ludzie chcieli zaczekać i…
— Jeżeli t y zaczekasz jeszcze trochę, zapadnie noc, nim dotrzesz do tawerny — ucięła Ennda, popychając go w stronę drzwi. — Jedź i rozerwij się. No dalej, ruszaj!
Bartan obrzucił ostatnim spojrzeniem żonę, zatraconą w swym niedostępnym dla niego świecie, wyszedł na dwór i gwizdnięciem przywołał niebieskorożca. Po chwili siedział w siodle i jechał na zachód do Nowej Minnett. Nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że planując spędzenie połowy dnia bez swego przytłaczającego brzemienia pracy i odpowiedzialności robi coś zawstydzającego, ale pragnął pogawędki w miłym towarzystwie i instynkt podpowiedział mu, że ta wyprawa będzie lecznicza.
Już sama przejażdżka w sielankowej scenerii podziałała orzeźwiająco, a po przyjeździe do miasta Bartan był zaskoczony swoją reakcją na widok nieznajomych ludzi, budynków różnej wielkości i stylów, oraz pełnomorskich statków zakotwiczonych na rzece. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Nową Minnett, miasto wydało mu się maleńką i zagubioną placówką na kresach cywilizacji — teraz, po długim przymusowym pobycie na farmie, miał wrażenie, że wjechał do najprawdziwszej metropolii.
Podjechał wprost do budynku pozbawionego frontowej ściany, służącego jako tawerna. Z radością ujrzał znowu wielu miejscowych, którzy niegdyś powitali jego i jego łódź powietrzną w czasie pierwszej, jakże dawnej, wizyty. W porównaniu z przygnębiającym i znojnym życiem w Koszu, mieszkańcy miasta trwali jakby zawieszeni w czasie, niemal tak jak zostawił ich tutaj wtedy. W tawernie siedział główny sędzia miasta Majin Karrodall ze swym małym mieczem i pulchny Otler, ciągle zażarcie protestujący przeciwko swej trzeźwości, i tuzin innych, których oczywiste i radosne pogodzenie z losem dowodziło, że życie generalnie warte jest życia.
Читать дальше