— Andrew… Obudź się.
Powiedziała to głośno. Do tej pory jej dotyk wystarczał, żeby go obudzić, a teraz nie, wciąż chwytał powietrze, ale nie otwierał oczu.
Zdziwiło ją, że w ogóle zasnął. Przecież nie jest jeszcze starcem. Nie potrzebuje przedpołudniowej drzemki. A jednak leżał tu, w cieniu, na klasztornym trawniku. Powiedział, że przyniesie dla nich obojga wody…
Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że Ender wcale nie drzemie, tylko upadł, stracił przytomność. Leżał na plecach, w cieniu, z rękami na piersi, więc odniosła wrażenie, że położył się tu z własnej woli. Coś było nie tak… Przecież nie jest jeszcze stary. Nie powinien tak leżeć, nie powinien rozpaczliwie chwytać powietrza, które nie zawiera tego, czego potrzebuje.
— Ajuda-me! — zawołała. — Me ajuda, por favor, venga agora! Głos wznosił się, zmienił w krzyk, przerażony wrzask, który wystraszył ją jeszcze bardziej. Przeraził ją własny głos.
— Ele vai morrer! Socorro!
On umiera, usłyszała w swoim krzyku.
A gdzieś w głębi umysłu rozpoczęła się inna litania: To ja go tu sprowadziłam, gdzie ciężko pracował. Jest delikatny jak każdy człowiek, jego serce nie jest ze stali, to moja egoistyczna pogoń za świętością i odkupieniem win zmusiła go, żeby tu przyszedł, a teraz, zamiast oczyścić się z winy za śmierć mężczyzn, których kochałam, dodałam do listy kolejnego, zabiłam Andrew tak jak zabiłam Pipa i Liba, jak powinnam ocalić Estevão i Mira. On umiera i to znowu moja wina, zawsze moja wina, cokolwiek uczynię, sprowadza śmierć, ludzie, których kocham, umierają, żeby mnie opuścić. Mamae, Papae, dlaczego mnie zostawiliście? Dlaczego położyliście śmierć na samym początku ścieżki mojego życia? Nikt, kogo kocham, nie może przy mnie zostać.
To nie pomoże, powiedziała sobie, z trudem uciszając w myślach znajomą mantrę samo oskarżeń. Nie pomogę Andrew, zatracając się teraz w irracjonalnym poczuciu winy.
Na jej krzyki wybiegło z klasztoru kilka kobiet i mężczyzn. Inni biegli od strony ogrodu. Podnieśli Endera i ruszyli do budynku. Ktoś pognał po lekarza. Kilka osób zostało z Novinhą, znali jej historię i obawiali się, że śmierć kolejnej drogiej osoby może być zbyt ciężkim ciosem.
— Nie chciałam, żeby tu za mną przychodził — wymamrotała. — Nie musiał przychodzić.
— Nie zachorował od pobytu tutaj — uspokajała jedna z kobiet, podtrzymując ją.
— Ludzie chorują i nikt temu nie jest winien. Wyzdrowieje. Zobaczysz.
Novinha słyszała te słowa, ale w głębi duszy nie potrafiła w nie uwierzyć. W głębi duszy wiedziała, że to jej wina, że straszliwe zło unosi się z mrocznych zakamarków jej serca i przesącza do świata, zatruwając wszystko. Nosiła w sercu bestię, pożeracza szczęścia. Nawet Bóg wolałby, żeby umarła.
Nie, to nieprawda, powiedziała sobie bezgłośnie. To byłby okropny grzech. Bóg nie chce mojej śmierci, nie z mojej ręki, nigdy z mojej ręki. To by nie pomogło Andrew, to by tylko wzbudziło cierpienie. Nie pomoże, tylko zaboli. Nie pomoże, tylko…
Powtarzając w myślach mantrę przetrwania, Novinha podążyła za ciałem męża do klasztoru. Może świętość tego miejsca wypędzi z jej serca myśli o samounicestwieniu. Muszę teraz myśleć o nim, nie o sobie. Nie o sobie. Nie o sobie, sobie, sobie, sobie.
ŻYCIE JEST MISJĄ SAMOBÓJCZĄ
Czy bogowie różnych ludów rozmawiają ze sobą?
Czy bogowie chińskich miast rozmawiają z przodkami Japończyków?
Z władcami Xibalba? Z Allahem? Jahwe? Wisznu?
Czy odbywa się jakieś doroczne zgromadzenie, gdzie porównują swoich wyznawców?
Moi nachylają twarze nad podłogą i śledzą dla mnie słoje drewna, mówi jeden.
Moi składają zwierzęta w ofierze, mówi inny.
Moi zabijają każdego, kto mnie obrazi, mówi trzeci.
Często dręczy mnie pewne pytanie.
Czy są tacy, którzy mogą szczerze się pochwalić: moi wyznawcy są posłuszni moim sprawiedliwym prawom łagodnie odnoszą się do siebie, prowadzą życie proste i szlachetne?
Z
„Boskich szeptów Han Qing-jao”
Pacifica była planetą nie mniej zróżnicowaną od innych. Miała strefy umiarkowane, dżungle tropikalne, pustynie i sawanny, stepy i góry, jeziora i morza, lasy i wybrzeża. Nie była też światem młodym. W ciągu ponad dwóch tysięcy lat ludzkiej kolonizacji wypełniły się wszystkie nisze, gdzie człowiek mógł żyć wygodnie. Istniały tu wielkie miasta i rozległe pastwiska, wioski wśród pól uprawnych i stacje naukowe w punktach najdalszych, najwyższych i najniższych, na północy i południu.
Jednak sercem Pacifiki były i pozostały do dzisiaj tropikalne wyspy na oceanie zwanym Pacyfikiem, na pamiątkę największego akwenu Ziemi. Mieszkańcy tych wysp żyli nie całkiem zgodnie ze starymi tradycjami, ale te tradycje wciąż były tłem wszystkich głosów i brzegiem wszystkich wizji. Tutaj podczas pradawnych ceremonii wciąż sączono błogosławioną kavę. Tutaj żyła pamięć o dawnych bohaterach. Tutaj bogowie przemawiali do świątobliwych mężów i niewiast. A jeśli ludzie wracali na noc do chat z trawy, gdzie mieli lodówki i komputery sieciowe, to, co z tego? Bogowie nie dają darów, których nie wolno przyjmować. Sztuka polega na tym, żeby zaadaptować te nowe elementy do życia, nie niszcząc przy tym samego życia, które je przyjmuje.
Na kontynentach, w wielkich miastach, na farmach strefy umiarkowanej i stacjach badawczych mieszkało wielu takich, którym brakło cierpliwości na nieskończone kostiumowe dramaty (albo komedie, zależnie od punktu widzenia), jakie odgrywano na wyspach. I z pewnością mieszkańcy Pacifiki nie byli z pochodzenia wyłącznie Polinezyjczykami. Znalazły tu dom wszystkie rasy i wszystkie kultury. Mówiono wszystkimi językami, a przynajmniej tak się mogło wydawać. Jednak nawet ci postępowi spoglądali na wyspy jak na duszę ich świata. Nawet miłośnicy mrozów i śniegów wyruszali na pielgrzymkę — na wakacje, jak to prawdopodobnie nazywali — na tropikalne plaże. Zrywali owoce z drzew, pływali po morzu w kanoe z bocznymi pływakami, ich kobiety odsłaniały piersi, wszyscy zanurzali palce w puddingu z taro i wilgotnymi dłońmi odrywali rybie mięso od ości. Najbielsi z nich i najsmuklejsi, najbardziej eleganccy z mieszkańców planety, nazywali siebie Pacifikanami i przemawiali czasem, jakby w uszach grała im pradawna muzyka tego świata, jakby słyszeli starożytne opowieści z własnej przeszłości. Przyjmowano ich do rodziny, prawdziwi Samoańczycy, Tahitańczycy, Hawajczycy, Tongijczycy, Maorysi i ludzie z Fidżi uśmiechali się tylko i pozwalali im czuć się u siebie, chociaż nikt z tych noszących zegarki, rezerwujących miejsca, spieszących się ludzi nie miał pojęcia o prawdziwym życiu w cieniu wulkanu, na skraju rafy koralowej, pod niebem skrzącym się papugami, w muzyce fal uderzających o rafy.
Wang-mu i Peter wylądowali w cywilizowanej, nowoczesnej części Pacifiki. I znowu odkryli, że Jane przygotowała dla nich odpowiednią tożsamość. Byli pracownikami rządowymi, wyszkolonymi na ojczystej planecie Moskwie, a teraz dostali kilka tygodni wakacji przed podjęciem pracy w jakimś biurze Kongresu na Pacifice. Musieli tylko pokazać dokumenty, żeby wsiąść na pokład samolotu w mieście, gdzie jakoby właśnie wylądowali promem ze statku, który niedawno przybył z Moskwy. Polecieli na jedną z większych wysp Pacyfiku i pokazali dokumenty po raz drugi, żeby wynająć dwa pokoje w hotelu nad gorącą tropikalną plażą.
Dokumenty nie były potrzebne, żeby wsiąść do łodzi zmierzającej na wyspę, gdzie według Jane powinni się udać. Ale też nikt nie chciał ich zabrać.
Читать дальше