— Więc jeśli przestudiujemy dane zbadanych światów, powinniśmy znaleźć jakiś wzorzec?
— Zwłaszcza światów ograniczających stożek, w którym się poruszamy. W planetach tego obszaru jest coś, co jej mówi, żeby szukać dalej i dalej w tę stronę.
Jedna z twarzy Jane pojawiła się nad terminalem komputera Mira.
— Nie marnujcie czasu na odkrywanie tego, co ja już wiem. Czeka was kolejna planeta. Do roboty.
— Nie przeszkadzaj — burknął Miro. — Jeśli nie chcesz nam powiedzieć, poświęcimy tyle czasu, ile trzeba, żeby to odgadnąć.
— Co ty powiesz, dzielny i śmiały bohaterze…
— On ma rację — wtrąciła Val. — Powiedz nam, a nie będziemy tracić czasu na zgadywanie.
— A myślałam, że jednym z atrybutów żywych istot jest zdolność dokonywania intuicyjnych skoków, które wykraczają poza rozsądek i sięgają poza dane, jakie udało się wam zgromadzić — odpowiedziała Jane. — Jestem rozczarowana, że jeszcze się nie domyśliliście.
I w tej właśnie chwili Miro zrozumiał.
— Szukamy ojczystej planety wirusa descolady — oznajmił. Val spojrzała na niego zaskoczona.
— Co?
— Wirus descolady został stworzony sztucznie. Ktoś go wyprodukował i wysłał w kosmos, być może dla terraformowania innych planet w przygotowaniu do przyszłej kolonizacji. Może ten ktoś wciąż tworzy nowe odmiany, wysyła próbniki, tworzy inne wirusy, których nie zdołamy opanować i pokonać. Jane szuka ojczystej planety twórców descolady. A raczej nam każe szukać.
— Łatwo było zgadnąć — stwierdziła Jane. — Mieliście aż nadto danych.
Val kiwnęła głową.
— Teraz to oczywiste. Niektóre ze zbadanych światów miały bardzo skąpą florę i faunę. Mówiłam nawet, że to dziwne. Musiało tam nastąpić masowe wymieranie. Nic podobnego do katastrofy na Lusitanii, naturalnie. I nie było wirusa descolady.
— Ale inny wirus, mniej wytrzymały i mniej skuteczny od descolady — domyślił się Miro. — Może to były pierwsze próby. Wirus spowodował wymieranie gatunków na tamtych planetach i zniknął, ale ekosystemy nie wróciły jeszcze do równowagi po katastrofie.
— Niepokoiły mnie te ograniczone systemy — dodała Val. — Przeszukiwałam je dokładnie, szukając descolady albo czegoś podobnego, bo wiedziałam, że wymieranie w tej skali to oznaka zagrożenia. Nie mogę uwierzyć, że nie skojarzyłam faktów i nie odgadłam, czego szuka Jane.
— A jeśli znajdziemy ich ojczystą planetę? — zapytał Miro. — Co wtedy?
— Przypuszczam, że przyjrzymy się im z bezpiecznej odległości, upewnimy się, że to oni, a potem zawiadomimy Gwiezdny Kongres, żeby mógł roznieść ich na strzępy.
— Kolejną inteligentną rasę? — Miro był zdumiony. — Naprawdę chcesz poprosić Kongres, żeby ich zniszczył?
— Zapominasz, że Kongres nie potrzebuje zachęty. Ani pozwolenia. Jeśli uznali Lusitanię za tak niebezpieczną, że wymaga zniszczenia, to co zrobią z rasą, która produkuje i rozsyła śmiertelnie groźne wirusy? Nie jestem nawet pewna, czy nie będą mieli racji. To przecież czysty przypadek, że descolada pomogła przodkom pequeninos dokonać przeskoku do inteligencji. Jeśli w ogóle pomogła… Są dowody, że pequeninos byli już świadomi, a descolada niemal ich wybiła. Ktokolwiek wysłał tego wirusa, był bez sumienia. Nie uznawał, że inne gatunki mają prawo do życia.
— Może w tej chwili nie uznaje… — zastanowił się Miro. — Ale kiedy spotka się z nami…
— Jeśli nie zarazimy się jakąś straszną chorobą i nie zginiemy w ciągu trzydziestu minut od lądowania. Nie przejmuj się, Miro. Nie planuję zniszczenia każdego, kogo spotkamy. Sama jestem dostatecznie obca, żeby nie popierać całkowitego zniszczenia obcej rasy.
— Nie mogę uwierzyć! Dopiero co zrozumieliśmy, że ich szukamy, a ty już mówisz o ich unicestwieniu.
— Kiedy ludzie spotykają obcych, słabych czy silnych, wojowniczych czy nastawionych pokojowo, zawsze pojawia się problem ich zniszczenia. To jest wbudowane w nasze geny.
— Tak samo jak miłość. Tak samo jak potrzeba życia społecznego. Tak samo jak ciekawość, która przezwycięża ksenofobię. Tak samo jak przyzwoitość.
— Opuściłeś lęk przed Bogiem. Ale nie zapominaj, że naprawdę jestem Enderem. Nie bez powodu nazywają go Ksenobójcą.
— Tak, ale jesteś ucieleśnieniem jego łagodności. Prawda?
— Nawet ludzie łagodni pojmują czasami, że decyzja „nie zabiję” oznacza „zginę”.
— Nie wierzę, że ty to mówisz.
— Czyli tak naprawdę wcale mnie nie znasz — oświadczyła Val z lekkim uśmieszkiem.
— Nie lubię, kiedy tak się zachowujesz.
— To dobrze. Nie będziesz taki smutny, kiedy już umrę.
Odwróciła się plecami. Przez chwilę przyglądał się jej zaskoczony. Siedziała w fotelu i obserwowała dane nadchodzące z próbników statku. Arkusze informacji rozwijały się przed nią w powietrzu, wcisnęła klawisz i pierwsza stronica zniknęła, a następna przesunęła się do przodu. Oczywiście, była skoncentrowana, ale nie tylko. Wyczuwał jakieś podniecenie. Napięcie. Budziła w nim lęk.
Lęk? Przed czym? Przecież tego chciał. W ciągu kilku chwil młoda Valentine osiągnęła to, co nie udało się Miro podczas rozmowy z Enderem. Zwróciła uwagę Endera. Wiedziała, że szuka ojczystej planety descolady, że w grę wchodzi dramatyczny problem moralny, że przyszłość gatunków ramenów może zależeć od jej działania. Ender zainteresuje się tym, co Val robi — przynajmniej tak, jak interesuje się Peterem. Val się nie rozpadnie. Będzie żyła.
— No i załatwiłeś — odezwała się Jane. — Teraz nie odda mi ciała.
Czy tego lękał się Miro? Nie, raczej nie. Mimo oskarżeń Val nie chciał przecież, żeby umarła. Cieszył się, że nagle jest pełna życia, emocji, zaangażowania… nawet jeśli przy tym irytująco zadziera nosa. Nie, chodzi o coś innego.
Może zresztą o nic bardziej skomplikowanego niż lęk o własne życie. Ojczysta planeta wirusa descolady jest z pewnością światem niewyobrażalnie rozwiniętej techniki — skoro potrafili wyprodukować coś takiego i wysłać w przestrzeń… Aby stworzyć anty wirusa, który pokona i zapanuje nad descolada, siostra Mira, Ela, musiała polecieć na Zewnątrz — jego produkcja przekraczała możliwości ludzkiej techniki. A Miro będzie musiał spotkać twórców descolady, porozumieć się z nimi, przekonać, żeby przestali wysyłać zabójcze sondy. To ponad jego możliwości. Nie zdoła wypełnić takiej misji. Zawiedzie, a wtedy narazi na niebezpieczeństwo wszystkie rasy ramenów. Nic dziwnego, że się boi.
— Co masz w tych danych? — zapytał. — Jak sądzisz, czy to jest świat, którego szukamy?
— Prawdopodobnie nie — odparła Val. — Ma dość młodą biosferę. Żadnych zwierząt wyższych niż dżdżownice. Nic latającego. Ale na niższych poziomach pełny zakres gatunków. Dowolna rozmaitość. Sonda chyba tu nie dotarła.
— Kiedy wiemy już, na czym naprawdę polega nasza misja, czy będziemy tracić czas na pełny kolonizacyjny raport o tej planecie? Czy polecimy dalej?
Nad terminalem Mira zajaśniała twarz Jane.
— Upewnimy się, że Valentine ma rację — powiedziała. — A potem w drogę. Mamy dość planet do kolonizacji, a czasu jest coraz mniej.
* * *
Novinha dotknęła ramienia Endera. Oddychał ciężko i głośno, ale nie było to znajome chrapanie. Charczenie dochodziło z płuc, nie z krtani — jakby przez długi czas wstrzymywał oddech, a teraz musiał wciągać wielkie hausty powietrza, żeby to nadrobić. Ale żaden oddech nie był dostatecznie głęboki, płuca nie mieściły dostatecznie wiele. Sapnięcie. Sapnięcie.
Читать дальше