Tempe nieraz zachodził do Gerberta na takie rozmowy, krążące wokół spraw bliższych: stosunku ludzi do GODa. Tym razem odwiedził lekarza z bardziej osobistą bolączką: nie był skłonny do zwierzeń nawet wobec człowieka, który przywrócił mu życie — a może właśnie wobec niego — jakby uznał, że zawdzięcza mu zbyt wiele? Na ogół trzymał przy Gerbercie język za zębami, pilnował się tak, odkąd usłyszał na „Eurydyce” od Laugera sekret obu lekarzy — jako nie odstępujące ich poczucie winy. Nie rozpacz pchnęła go do tej wizyty, lecz to, że przyszła nie wiadomo skąd, nagle, jak choroba i stracił pewność, czy może nadal pełnić powierzone obowiązki. Nie miał prawa tego zataić. Ile go kosztowała decyzja, zrozumiał dopiero otwarłszy drzwi: na widok pustej kajuty poczuł ulgę. Choć statek szedł bez ciągu i panowała nieważkość, dowódca nakazał przygotować się wszystkim na możliwy w każdej chwili grawitacyjny skok — więc umocować ruchome przedmioty i rzeczy osobiste pozamykać w ściennych schowkach. Mimo to zobaczył kajutę w nieładzie; książki, papiery, stosy zdjęć leżały porozrzucane wbrew tak starannemu zwykle porządkowi Gerberta, bliskiemu pedanterii. Zobaczył go przez wielkościenne okno; lekarz, klęcząc w swoim ogrodzie za szybą, nakładał plastykowe pokrywy na kaktusy. Od tego zaczął więc zarządzoną gotowość. Tempe przez korytarz dostał się do szklarni i bąknął coś na przywitanie. Tamten, nie odwracając się, odpiął pas, który przyciskał mu kolana do ziemi — prawdziwej ziemi — i tak samo, jak gość, uniósł się w powietrze. Po przeciwległej stronie pięły się na pochyłej sieci rośliny o drobnych, mszystych listkach. Tempe chciał już nieraz spytać, jak się to pnącze nazywa — nie znał się ani trochę na botanice — ale jakoś zapominał. Lekarz, nic nie mówiąc, cisnął trzymaną łopatkę tak, że wryła się w trawnik i wykorzystał impuls, który sobie nadał, by pociągnąć pilota za ramię. Obaj poszybowali w kąt, gdzie w leszczynowym gąszczu stały wyplatane krzesła jak w altanie, ale z pasami bezpieczeństwa.
Gdy siedli i Tempe wahał się, jak zacząć, lekarz powiedział, że oczekiwał go już. Nie ma się co dziwić. „GOD patrzy na wszystkich”.
Danych o stanie umysłowym nie otrzymuje się wprost od maszyny, by uniknąć syndromu Hicksa, poczucia całkowitej zależności od głównego pokładowego komputera, które może przyczynić się do tego, czemu ma psychiatryczny nadzór zapobiec. Do manii prześladowczej i innych paranoidalnych urojeń. Oprócz psychoników nikt nie wie, w jakim stopniu każdy człowiek jest „umysłowo przezroczysty” dla śledzącego programu, zwanego duchem Eskulapa w maszynie. Nic prostszego, niż się o tym dowiedzieć i przekonać, stwierdzono jednak, że nawet psychonicy źle znoszą takie rewelacje, gdy mówią im o nich samych i tym gorzej wpływa to na morale załogi podczas dalekosiężnych lotów.
GOD, jak każdy komputer, nie zaprogramowany tak, by mógł w nim powstać choć ślad osobowości, jest jako zawsze czuwający obserwator nikim i nie ma w nim więcej z człowieka, gdy stawia rozpoznanie, aniżeli w termometrze, który mierzy gorączkę, ale ustalenie ciepłoty ciała nie budzi takich projekcyjnych odruchów obronnych jak pomiar stanu umysłowego. Nic nie jest nam bliższe i niczego nie kryjemy tak przed otoczeniem, jak najintymniejszych doznań własnej jaźni, aż raptem okazuje się, że aparatura, bardziej martwa od mumii egipskiej, umie przejrzeć tę jaźń ze wszystkimi zakamarkami na wylot. Dla laików wygląda to jak czytanie myśli. O telepatii nie ma mowy — po prostu maszyna zna każdego powierzonego jej opiece lepiej niż on sam razem z dwudziestoma psychologami. W oparciu o wykonane przed startem badania tworzy sobie parametryczny układ, symulujący umysłową normę każdego członka załogi i operuje nim jako pomiarowym wzorem; do tego jest wszechobecna na statku, sensorami swych terminali, i bodajże najwięcej dowiaduje się o podopiecznych, kiedy śpią, podług oddechowego rytmu, ruchów gałek ocznych, a nawet chemicznego składu potu, bo każdy poci się na niepowtarzalny sposób, a przed olfaktometrem takiego komputera może się schować najlepszy gończy pies. Pies nie ma jednak prócz węchu wyszkolenia diagnostycznego. Tak jest, ponieważ komputery pobiły już na głowę lekarzy, analogicznie jak wszystkich szachistów i używamy ich jako pomocników a nie jako doktorów medycyny, bo ludzie budzą w ludziach większe zaufanie niż automaty. Jednym słowem — Gerbert mówił to bez pośpiechu, rozcierając w palcach zerwany z gałązki leszczynowy listek — GOD towarzyszył mu dyskretnie w jego „wycieczkach” i uznał ostatnie za objawy przesilenia.
— Jakiego znów „przesilenia”? — nie mógł zmilczeć pilot.
— On tak zwie definitywne zwątpienie w celowość naszych syzyfowych trudów.
— Że nie mamy szans kontaktu…?
— Jako psychiatra GOD nie interesuje się szansami kontaktu, tylko znaczeniem, jakie mu nadajemy. Wedle GODa ty już sam nie wierzysz ani w skuteczność twojego konceptu, tego z „bajką”, ani w sens porozumienia z Kwintą — nawet gdyby do niego doszło. Co ty na to?
Pilot poczuł taki bezwład, jakby cały się gdzieś w bezruchu zapadał.
— On nas słyszy?
— Oczywiście. No, no, nie przejmuj się. Toż i tak nic z tego, co mówiłem, nie było ci nie znane. Nie — zaczekaj, nic jeszcze nie mów. Wiedziałeś i równocześnie nie wiedziałeś, bo nie chciałeś tego wiedzieć. To typowa reakcja samoobronna. Nie jesteś wyjątkiem, mój drogi. Pytałeś mnie raz, jeszcze na „Eurydyce”, po co to i czy nie można z tego zrezygnować? Pamiętasz?
— Tak.
— A widzisz. Wyjaśniłem ci, że podług statystyk ekspedycje z ciągłą kontrolą psychiczną mają więcej szans powodzenia od wyzbytych takiej kontroli. Nawet ci tę statystykę pokazałem. Argument jest nie do odparcia, więc zrobiłeś jedyną rzecz, jaką robią wszyscy: zepchnąłeś sobie to w niepamięć. A jak z diagnozą? Zgadza się…?
— Zgadza się — powiedział pilot. Obiema rękami wziął się za pas na piersi.
Leszczyna cichutko szumiała nad nimi w łagodnych powiewach. Sztucznych.
— Nie wiem, jak on mógł, ale mniejsza z tym. Tak, to prawda. Nie wiem, od jak dawna się z tym noszę… Ja… w moim zwyczaju nie leży myślenie słowami. Słowa są dla mnie jakoś — zbyt powolne… a orientować się muszę szybko… to pewno stary nawyk, sprzed „Eurydyki”… Ale cóż, kiedy trzeba… Bijemy o mur głowami. Może go przebijemy — i co z tego? O czym możemy z nimi mówić? Co oni mogą mieć nam do powiedzenia? Tak, teraz jestem przekonany, że ten trick z bajką przyszedł mi do głowy jako unik. Żeby zagrać na zwłokę… To nie było z nadziei. Raczej eskapizm. Żeby pójść naprzód, stojąc na miejscu…
Zamilkł, daremnie szukając właściwych słów. Leszczyna owiewała ich. Pilot otwarł usta, ale nic nie powiedział.
— A jeżeli zgodzą się na lądowanie jednego zwiadowcy, polecisz? — spytał po długiej chwili lekarz.
— Pewno! — wyrwało mu się i dopiero potem dodał ze zdziwieniem: — A jakżeby nie…? Po to przecież tu jesteśmy…
— To może być pułapka… — powiedział Gerbert tak cicho, jakby chciał ukryć tę uwagę przed wszechobecnym GODem. Tak przynajmniej pomyślał pilot, ale uznał to zaraz za nonsens i w błyskawicznej następnej refleksji za objaw własnej anormalności: skoro przypisał GODowi zło, a jeśli nie zło, to jakby wrogość. Jakby nie tylko Kwintan mieli przeciw sobie, lecz własny komputer.
— To może być pułapka — potwierdził niby opóźnione echo. — Pewno, że tak…
— I polecisz bez względu na wszystko…?
Читать дальше