Przyspieszenie mózgowych wzrostów wymaga redukcji instynktów, jakie się dziedziczy biologicznie, na rzecz nauk, jakie się pobiera u rodziców. Stworzenie, które przychodząc na świat, wie, dzięki wrodzonemu genetycznie zaprogramowaniu, „wszystko lub prawie wszystko”, co niezbędne dla przeżywania, może radzić sobie wybornie, lecz nie potrafi radykalnie przekształcać życiowych taktyk. A kto tego nie umie, nie jest rozumny.
Więc na początku była i tu dwupłciowość, było niechybnie łowiectwo i wokół tych pierwocin rozrastała się protokultura. Taki jest jej dwuczłonowy zaczątek i rdzeń.
A czym on się w protokulturze odciska i ujawnia? Uwagą zwróconą na te człony: użytek płci i użytek łowów. Przed powstaniem pisma, przed wymyśleniem pozazwierzęcych sposobów użytkowania ciała, ta zręczność, jakiej wymaga łowiectwo, przenosi jego realne przebiegi w ich obrazy; jeszcze nie jako symbole, jako magiczne zachęcenie Natury, żeby dała to, co upragnione. Jako wizerunki, malowane, bo można je malować; jako ciosane w kamieniu podobizny tego, co można wyciosać i co jest pożądane.
I tak dalej. GOD ruszył z tych założeń i wykonał postawione zadanie: zaadaptować do zabiegów płciowych i łowieckich skonkretyzowany w ciąg obrazów mit, czy raczej opowieść, przesłanie, widowisko, z aktorami: Słońcem, tańcem na tle tęcz, z pokłonami, ale to był epilog: na początku była walka. Czyja? Stworów niewyraźnych, lecz o wyprostowanej postawie. Takich samych. Napaść i zmagania, zakończone wspólnym tańcem.
Solaser powtarzał to „planetarne widowisko” w kilku wariantach przez trzy doby, z krótkimi przerwami, oznaczającymi koniec i początek, i z tak ogniskowaną kolimacją, aby zjawiało się na pochmurnym niebie planety w zasięgach wzroku, czyli z ograniczeniem do centralnej połaci obłocznych ekranów, nad każdym kontynentem w nocy i za dnia.
Harrach i Polassar pozostali sceptyczni. Dajmy na to, że zobaczą i nawet zrozumieją. Co z tego? Czy nie rozwaliliśmy im Księżyca? To było mniej radosne przedstawienie, ale bardziej wymowne. Powiedzmy jednak, że uznają to za pokojowy gest. Kto? Ludność? Czy opinia ludności w ogóle ma znaczenie podczas stuletniej wojny kosmicznej? Czy na Ziemi pacyfiści byli kiedykolwiek górą? Co mogą zrobić, zeby pisnąć — nie wobec nas, ale chociaż tylko wobec swoich władców? Przekonaj dzieci, że wojna jest be. Co z tego wyniknie?
Tymczasem zamiast satyfakcji ze swego pomysłu Tempe poczuł obezwładniający go niepokój. Żeby się otrząsnąć, ruszył na wycieczkę. „Hermes” był właściwie bezludnym olbrzymem — mieszkalna część razem ze sterowniami i laboratoriami zawierała się w jądrze nie większym od sześciopiętrowego gmachu. Były tam jeszcze oprócz dyspozytorni mocy pomieszczenia szpitalne, nie używana mała sala obrad, pod nią mesa z automatycznymi kuchniami, a dalej oddziały rekreacyjne, treningowa symulatornia, basen kąpielowy, napełniany tylko gdy statek pozwalał na to, idąc ciągiem dostatecznej mocy, by woda nie wzlatywała w powietrze kroplami wielkości balonów, i półowalny amfiteatr, też służący rozrywkom i widowiskom, w którym nigdy nie było żywej duszy. Te wygody, tak zacnie przygotowane przez budowniczych dla załogi, okazały się piątym kołem u wozu. Komuż postałoby w głowie oglądać najwymyślniejsze holograficzne przedstawienia? Dla załogi ta część śródpokładzia jak gdyby nie istniała — być może, ignorowana przez to, że w obliczu zdarzeń od miesięcy już zdawała się drwiną. Sale projekcyjna i kąpielowa przez wymyślność architektoniczną, podobnie jak oddział z rozrywkami — nie brakło w nim ani baru, ani pawilonów, jak w małomiasteczkowym lunaparku — miały ich wspomagać iluzją ziemskiego życia, lecz tu, utrzymywał Gerbert, projektanci zapomnieli spytać o radę psychologów. Jakoż iluzję nie do utrzymania odbierało się niczym obłudę i nie w te strony ruszał Tempe, udając się na wycieczki.
Między siedzibą zwiadowców i zewnętrznym pancerzem statku rozpościerała się we wszystkich kierunkach przestrzeń zabudowana wzdłuż burtowych i kilowych podłużnie i dźwigarów grodziami, z legionem spoczywających i pracujących agregatów. W tę przestrzeń wchodziło się przez hermetycznie zamykane klapy na obu końcach pokładu, u rufy za pomieszczeniami sanitarnymi, a od dziobu z korytarza górnej sterowni. Wejścia w głąb rufy broniły zatrzaśnięte głucho i zaryglowane na krzyż wrota z zawsze płonącymi czerwienią ostrzegawczymi napisami — tam bowiem w niedostępnych dla ludzi komorach trwały w pozornej martwocie przetwornice sideralne, kolosy, zawieszone w pustce niczym legendarny grób Mahometa, na niewidzialnych magnetycznych poduszkach. Natomiast za dziobową zaporę można się było udać — i tam kierował pilot swoje eskapady. Musiał przejść przez sterownię, i zastał w niej Harracha przy zajęciu, które by go w innych okolicznościach rozśmieszyło: Harrach, mając dyżur, chciał się napić soku z puszki, otwarł ją zbyt energicznie i gonił teraz, płynąc skosem ku pułapowi, żółtą kulę pomarańczowego soku, łagodnie falującą jak duża bańka mydlana — ze słomką w ustach, ażeby jej dopaść i wessać, nim obleje mu twarz. Otwarłszy drzwi, Tempe zatrzymał się, by powiew powietrza nie roztrącił płynnej kuli w tysięczne krople, odczekał, aż Harrachowi udało się polowanie i dopiero potem sprawnym pchnięciem poszybował w obranym kierunku.
Całą zwykłą koordynację ruchów diabli biorą przy nieważkości, ale stare doświadczenie w pełni mu już wróciło. Nie potrzebował się zastanawiać, jak ma rozeprzeć nogi niby alpinista w skalnym kominie, by odkręcić oba zamkowe, śrubowe koła klapy. Nie obeznany zapewne sam zrobiłby na jego miejscu koziołka, usiłując odkręcić szprychowe kręgi, podobne do używanych w bankowych skarbcach. Szybko zamknął klapę z.a sobą, gdyż choć i dziobowe grodzie zapełniało powietrze, nie odświeżano go i natęchło gorzkawymi wyziewami chemikaliów jak w zakładzie przemysłowym. Miał przed sobą zwężającą się w dali przestrzeń, oświetloną słabo długimi liniami świetlówek, z podwójnie kratowymi rozporami u burtowych ścian i dał w nią bez pośpiechu nurka. Mijał, przywykając do goryczy w ustach i w krtani, oksydowane cielska turbin, sprężarek, termograwitory, z ich galeryjkami, gankami, drabinkami, zręcznie opływając olbrzymie, grubościenne rurociągi, jak łukowe przęsła u zbiorników wody, helu, tlenu, z rozłożystymi kołnierzami we wieńcach śrub, i przysiadł na jednym jak muszka. W samej rzeczy był muszką we wnętrzu stalowego wieloryba. Każdy zbiornik przewyższał tu wieżę kościelną. Jedna ze świetlówek, nadpalona, miarowo migotała i w tym chwiejnym świetle oksydowane wypukłości zbiorników to ciemniały, to rozjaśniały się jak opylone srebrem. Orientował się tu dobrze. Od grodzi ze zbiornikami zapasowymi spłynął w przód, tam gdzie w masywnych otulinach środkowej kondygnacji lśniły w blasku własnych lamp nukleospinowe zespoły podczepione do bramowych suwnic, z zaczopowanymi wylotami, aż powiewało nań ostrym chłodem i zobaczył ośnieżone helowody układów kriotronowych. Mróz był taki, że roztropnie skorzystał z najbliższego uchwytu, żeby ani tknąć tych rur, bo przymarzłby do nich momentalnie jak muszka chwycona przez pajęczynę. Nie miał tu nic do roboty, i właśnie przez to był jak na wycieczce; niejako zdawał sobie sprawę z zadowolenia, jakie budzi w nim to mrocznawe bezludzie statku, świadczące o jego potędze. W dennych ładowniach stały umocowane samobieżne koparki, ciężkie i lżejsze ładowniki, a dalej rzędami kontenery zielone, białe, niebieskie, dla narzędziowni, dla automatów naprawczych, a u samego dziobu dwa wielkochody w ogromnych obrotowych kapturach zamiast głów. Przypadkiem a może i umyślnie dostał się w silny podmuch powietrza wytłaczanego z termicznych sit wentylacyjnych i zwiało go ku bakburtowym wręgom wewnętrznego pancerza, godnym mostowych przęseł, lecz wykorzystał nadany impet zgrabnie, choć trochę za mocno, by się odbić. Jak skoczek z trampoliny poleciał głową naprzód, wirując zwolnionym ruchem w skos, ku poręczom krytej blachą dziobowej galerii. Lubił to miejsce. Usiadł na poręczy, a właściwie przyciągnął się do niej obu rękami i miał przed sobą milion sześciennych metrów okrętowych ładowni dziobowych: wysoko w głębi świeciły trzy zielone światełka nad klapą, którą wszedł. Pod sobą — a przynajmniej pod nogami, które jak zawsze w nieważkości stawały się czymś nieporęcznie zbędnym, miał samosterowne poduszkowce na platformach umocowanych do złożonych teraz pochylni i wchodzący w bug z jego olbrzymim puklerzem tunel wyrzutni jak armatnią lufę działa niesamowitego kalibru. Ledwo jednak znieruchomiał, znów ogarnął go ten sam niepokój, raczej niezrozumiała czczość, jakby nie wiadomo skąd przybiegłe poczucie — daremności? rozterki? strachu? Czegóż mógłby się bać? Dziś, w tej godzinie, nawet i tu nie umiał się pozbyć nie zaznanego chyba nigdy wewnętrznego obezwładnienia. Dalej widział ten ogrom, który go niósł drobnym ułamkiem swej mocy przez wieczną bezdeń, on, pełen siły, dygocącej w reaktorach nadsłonecznym żarem, był dlań Ziemią, co wysłała go do gwiazd, tu była Ziemia, jej rozum skrzepły w energię, wziętą gwiazdom, a nie w salonowych przybytkach z ich głupią przytulnością i komfortem przygotowanym jak dla lękliwych chłopców. Czuł za plecami pancerz o poczwórnym poszyciu, przedzielony energochłonnymi komorami, wypełnionymi tworzywem przy uderzeniu twardym jak diament, lecz topliwym w szczególny sposóbz gdyż ta substancja miała samozasklepiające się własności, bo statek niby organizm zarazem martwy i żywy miał przydaną zdolność regeneracji — i naraz, jak w olśnieniu, znalazł właściwe słowo dla tego, co się w nim działo: rozpacz.
Читать дальше