— Nie wykroczymy poza Pismo Święte, wasza wielebność. Sięgniemy tylko do pierwszego wydania. Nowe zdezaktualizowało się, bośmy już nie jeden raz nadstawiali policzek. Nie będzie dalszej dyskusji. Jest bezprzedmiotowa, skoro nie my podejmiemy wybór między Starym i Nowym Testamentem, lecz oni. Czy solaser jest już przestrojony? El Salam potwierdził to.
— A GOD pracuje podług SG? Dobrze. Teraz weźmiemy się do pertraktacji w sprawie ładowników. Zajmą się tym koledzy Rotmont i Nakamura. Ale po kolacji.
Nikt nie widział startu ładowników; wystrzelone o północy pod automatyczną kontrolą, pomknęły ku Kwincie, a „Hermes” podał im tyły i przyspieszał aż do świtu: osiągnięcie Seksty, oddalonej o 70 milionów kilometrów, wymagało niespełna osiemdziesięciu godzin przy hyperbolicznej szybkości. W elektronicznych laboratoriach ruszyła już produkcja nie użytych dotąd w zwiadzie dyspertów — „dyspersyjnych dywersantów”, zwanych też pszczelimi oczami. Były to milionowe roje mikroskopijnych kryształków; rozproszone w milionie kubicznych mil próżni przy Sekście, miały stać się wzrokiem „Hermesa”. Rozpraszane w ślad za statkiem, tworzyły jego niewidzialne, dalekie oczy. Na Ziemi służyły apikografii; każdy kryształek, mniejszy od ziarnka piasku, przezroczysta igiełka, był odpowiednikiem jednego ommatidium, słupka pszczelego oka, rozstrzelonego na tysiące mil. „Hermes” ciągnął za sobą ów widzący ogon, aby zajść za Sekstę i zza niej obserwować los swoich komputerowych posłów. Zarazem po właściwym odcinku orbity statek wyrzucił telewizyjne sondy z wielkopłomiennym odrzutem jako swoje „oficjalne oczy”, które mogli, a nawet mieli, dostrzec Kwintanie. W sterowni dyżurował Tempe. Harrach naszedł go ze starą gazetą, która obudziła jego pasję; wyładował ją przed towarzyszem. Gazeta pochodziła z czasu, kiedy na Ziemi toczyły się zażarte swary o udział kobiet w wyprawie. Najpierw odczytał ustęp poświęcony życiu familijnemu, które winno znaleźć prawowite miejsce w ekspedycji, razem z obelgami rzucanymi przez przedstawicielki wiecznie krzywdzonej płci żeńskiej na SETI, opanowaną przez męską mafię, czym doprowadził się do takiego oburzenia, że gotów był podrzeć gazetę. Tempe śmiejąc się przytrzymał go za ręce — był to bądź co bądź rarytas, czcigodny zabytek w gwiazdozbiorze Harpii, który nie wiedzieć jak dostał się do bagażu Harracha. Tak przynajmniej twierdził. Tempe, innego zdania, zachował je dla siebie. Harrach ze swoim burzliwym temperamentem potrzebował takich artykułów, żeby je piorunować. Idiotyzm, tkwiący w żądaniach tego równouprawnienia, jawił się w sposób zbyt oczywisty, by warto mu poświęcać uwagę. Kobiety, a więc żony, matki, więc dzieci, przedszkole, żłobek, kiedy gnali z naładowanymi sideratorami, statkiem, przy całej swej mocy znikomym wobec obcej cywilizacji, która pochłonęła ich wyrzucaną w Kosmos przez wieki sferomachią. Morza farby drukarskiej wylały się w tej sprawie. Muzułmanie wysyłali dwunastoletnich chłopców na front, ale nie dzieci w kołyskach. Harrach żałował niezmiernie, że nie może tu, zaraz, w cztery oczy palnąć autorce tych bredni, co o niej myśli, Tempe, znów przed sterami, to sprawdzał kurs i biegnące po monitorach zarysy powiększającego się już sierpu Seksty, to zerkał na Harracha, wciąż perorującego przy jedynym słuchaczu i nie przerywał mu — nie chciał dolewać oliwy do ognia, zwłaszcza że nie byli jednak sami: toż i w sterowni czuwał nad nimi GOD. Nie znał się na budowie komputerów dostatecznie, by mieć pewność, że maszyna, choć tak bystra, inteligentna i pamiętliwa, nie.ma ani krzty osobowości. Nie wystarczyły mu zapewnienia podręczników ani fachowców. Wolałby się sam o tym upewnić, lecz nie wiedział jak — a ponadto miał poważniejsze problemy. Czy Nakamura rzeczywiście współczuł ojcu Arago? Mróz przeszedł po nim na samą myśl, że mógłby tkwić w skórze apostolskiego delegata.
Tymczasem Arago, podług zaleceń dowódcy, rozważał z Gerbertem, czy jest możliwe, by Kwintanie zdołali rozpoznać biologiczne cechy ludzi, badając zbudowane przez nich ładowniki. Jakkolwiek wysterylizowano je dokładnie przed skierowaniem ku planecie, tak by na ich powierzchniach nie została ani jedna komórka naskórkowej tkanki palców, ani jedna z bakterii, jakich się nie może ze wszystkim wyzbyć organizm człowieka, chociaż były to automaty zbudowane bez udziału ludzi, a ich energetyczne zasilacze i aparatura, zdolna do wymiany informacji, odpowiadały ziemskiej technice sprzed osiemdziesięciu lat, Steergard nie zamierzał wziąć na pokład elektronicznych wysłańców, kiedy powrócą. Uznał to za nazbyt ryzykowne. Wszak już pierwsze stare produkty tej cywilizacji, złowione przez „Hermesa”, ujawniły zdumiewające mistrzostwo Kwintan w parazytarnej inżynierii. Ładowniki mogły więc prócz wiadomości tyleż doniosłych co niewinnych przynieść im zagładę, nie w postaci zarazków, atakujących niezwłocznie, lecz wirusów czy ultrawirusów o długim okresie utajonego działania. Pytał więc lekarzy i Kirstinga o pewne środki zaradcze.
Rzekomo neutralne państwo, które wyraziło zgodę na przybycie ładowników, zastrzegło się w toku dalszych negocjacji, że nie mogą mieć łączności z „Hermesem”, gdyż ten warunek postawiły „strony ościenne”. Jakoż planeta, połknąwszy atmosferą obie sondy, otoczyła się wzmożoną zasłoną szumu na wszystkich zakresach fal. Gdyby wyposażyli posłańców w lasery zdolne przebić szumową powłokę, złamaliby przyjęty warunek; uczyniliby to tym jawniej, gdyby „Hermes” jął dźgać morza chmur i radiowego chaosu sztychami swoich laserów.
Nie pozostało więc nic innego, jak śledzić Kwintę spoza Seksty chmurami holograficznych oczek. Operację tak zsynchronizowano, by oba ładowniki opadały z wolna po nieboskłonie i dotarły nad Kwintę, kiedy „Hermes” wejdzie w cień Seksty. Wszyscy zebrawszy się w sterowni oczekiwali krytycznej godziny. Biała od chmur planeta wypełniała główny monitor po ramy, z dobrze widocznymi rojami bojowych satelitów, co chodziły nad jej obłoczną tarczą czarnymi kropkami. Aby obserwować wejście obu rakiet w atmosferę, do ich hypergolowego napędu przymieszano sód i technet; pierwszy nadawał ich odrzutowemu ogniowi jaskrawożółty blask, drugi identyfikował je swym spektralnym prążkiem, nieobecny w widmie miejscowego Słońca i kwintańskich orbiterów. Odkąd dały nurka w chmury, płomienne nitki ich tarcia powietrznego i odrzutu hamownic poczęły się rozmazywać: wtedy miliardy oczek, rozwiane niepostrzegalną grzywą na milion mil za kilwaterem „Hermesa”, skoncentrowały uwagę wzdłuż stycznej w punkcie zaplanowanego lądowania i nie na darmo; osiadając na twardym gruncie w odstępie kilku sekund, oba pojazdy dały znać o zakończeniu podróży podwójnym, rozmyślnie modulowanym błyśnięciem sodu, aby natychmiast zgasnąć.
Tym samym operacja weszła w następną fazę. Denny pancerz „Hermesa” rozwarł się na dwoje jak olbrzymie wysklepione wrota i dźwigi wypchnęły w próżnię z Sezamu ogromny metalowy cylinder, przeznaczony na laboratoryjną kwarantannę sond. Harrach zdawał się szczególnie usatysfakcjonowany tym fortelem; jakkolwiek inni zaaprobowali taktykę Steergarda, współpraca szła zgodnie, lecz bez entuzjazmu: nie było z czego się cieszyć. Natomiast pierwszy pilot ani myślał ukrywać swego nienawistnego zadowolenia, że złamią tej wojowniczej bestii planetarnej kark. Nie mógł się wprost doczekać powrotu ładowników i to niosących najgorszą zarazę, jak gdyby w zamiarze ekspedycji leżała brutalna konfrontacja sił. Słuchając jego wynurzeń, Tempe, nieskory do ich komentowania, myślał sobie, jakie też zmiany psychiczne Harracha bez wątpienia notuje GOD i wprost wstydził się za kolegę, ponieważ chwilami i on sam nie umiałby rzec, co wpli: aby narosły w załodze zapiekły gniew okazał się bezzasadny, czy żeby tamci wymusili na nich najgorszą z możliwych decyzji. Tak, on sam też widział już w tej cywilizacji wroga, bezwzględne zło, które samą swoją istotą usprawiedliwia ich poczynania. Już nic nie było okryte tajemnicą. Solaser, wygaszony i zamaskowany, ładował się energią słoneczną nie dla sygnalizacji, lecz dla zadawania laserowych ciosów. Po 48 godzinach chmura holograficzna dała znać, że posłańcy wracają. Ładowniki miały się odezwać w ultrakrótkim paśmie poza orbitą, po której krążyły szczątki Księżyca: sygnalizować zaczął wyraźnie tylko jeden. Drugi nadawał niezrozumiałą plątaninę kodów. Steergard podzielił swoich ludzi na trzy zespoły: pilotom powierzył wyprowadzanie fałszywego „Hermesa” na dosłoneczną trajektorię, fizykom — przyjęcie ładowników w cylindrycznej komorze, oddalonej o kilkadziesiąt mil od „Hermesa”, a lekarzom i Kirstingowi — biologiczną auskultację ładowników, jeśli drugi zespół uzna to za dopuszczalne. Chociaż tak rozdzielona, załoga orientowała się w całokształcie sytuacji — Harrach i Tempe, śledząc pustego olbrzyma, który bez pośpiechu ruszył w swoją drogę, choć się jeszcze na jego kadłubie iskrzyły ogniki automatycznych spawarek, wciąż porozumiewali się interkomem z grupą Nakamury, oczekującą ładowników. Polassar nie wykluczał zwyczajnej awarii w bełkocącym trzy po trzy nadajniku; Harrach był bardziej pewien tego, że to robota Kwintan, niż tego, że ma dwie nogi; Harrach po prostu chciał, żeby podstęp Kwintan wylazł najrychlej jak szydło z worka i żeby im stanął laserową kością w gardle. Tempe milczał, rozważając w duchu, czy tak zacietrzewiony człowiek może jeszcze pełnić odpowiedzialną funkcję pierwszego sternika. Widać mógł, skoro GOD nie doniósł dowódcy o jego stanie. A może wszyscy już ulegli pospólnemu szaleństwu? Cylinder kwarantanny cały w świetle okrążających go reflektorów przyjął rozwartą paszczą ładowniki. W centrali ich nadzoru fizycy, po wstępnym badaniu przeprowadzonym przez automaty, nie mogli zadecydować, czy jeden uległ uszkodzeniu przypadkowemu, czy rozmyślnemu: bardzo to rozgniewało Harracha, bo wiedział lepiej: czarna robota Kwintan! Po godzinie okazało się jednak, że sonda straciła część anteny i dziobowego promiennika przy zderzeniu z jakimś niewielkim okruchem meteorytowym lub odłamkiem metalu. O kolizję nie było w tym układzie trudno.
Читать дальше