— Tak, ale…
— To też jest miłość — oświadczyła z uśmiechem. — Honor i odwaga często są wyrazem miłości. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam, dostrzegłam w tobie olbrzymią zdolność do miłości. No cóż, pomyślałam też: „Rety, ale wielki chłopak, ciekawe, czy wszystko ma w tej skali”.
Herzer zachichotał i stuknął ją głową.
— Jesteś… zadowolona?
— Ekstatycznie. Ale tak naprawdę chodzi tu o miłość. Kochasz „Królestwo Wolnych Stanów”?
— Cóż…
— Dobrze, a kochasz Raven’s Mill?
Zastanowił się nad tym przez chwilę. Grupa obcych ludzi, którzy przetrwali katastrofę, zebranych w jednym miejscu. Ale…
— Tak — powiedział i wtedy zrozumiał.
— A więc mógłbyś uciec — ciągnęła dalej. — Możliwe, że jutro zginiesz. Ale nie uciekniesz. Zostaniesz. Dla swoich towarzyszy, dla swojego miasta, dla honoru. To właśnie miłość.
— Karą za dezercję jest śmierć — zauważył Herzer.
— Czy to dla ciebie problem? Naprawdę?
— Nie — przyznał.
— To właśnie miłość na przestrzeni wieków prowadziła żołnierzy do walki. Zdarzają się chwile, kiedy zwycięża z nią strach i trzeba ich zaganiać do bitwy. Istniały też armie poborowe, kierowane przez strach czy przez nieposiadanie niczego oprócz własnego życia. Są też tacy, którzy po prostu lubią zabijanie, McCanoc jest jednym z nich. Ale to nędzni żołnierze. Najgroźniejszymi zabójcami są ludzie, którzy coś kochają, którzy z otwartymi oczami pójdą za to w bój. Czasem źle lokowali swą miłość. Dżihad, pogromy i holokausty. Nienawiść wymieszana z miłością. Ale sprowadzenie żołnierza na pole bitwy zazwyczaj wymaga miłości do czegoś. Mogą kochać coś większego niż oni sami, ale muszą kochać. Najwięksi wojownicy są największymi kochankami. A ja dostrzegłam w tobie wielkość.
— Dziękuję — powiedział cicho.
— Dość już słów — wyszeptała mu do ucha. — Przejdźmy do czynów.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Herzer wyplątywał się właśnie z koca w chłodzie przedświtu, kiedy do obozu sprężystym krokiem wróciła Bast, najwyraźniej wprost z kąpieli w rzece — włosy zaczynały jej właśnie schnąć, a sutki sterczały tak sztywno, że zniekształcały twardą skórę biustonosza.
— Jak to jest, że narzekasz na zimno, skoro cały czas biegasz po okolicy w bikini? — zapytał trochę niezgrabnie. Był obolały w bardzo dziwnych miejscach, Bast miała uchwyt jak kleszcze i czasem zapominała o własnej sile.
— Jestem praktycznie niewrażliwa na zimno i upał — przyznała z uśmiechem. — Co nie oznacza, że muszę to lubić.
— W takim razie czemu cały czas chodzisz w bikini zamiast włożyć coś cieplejszego? — zapytał skonsternowany.
— Wiesz, ilu mężczyzn zabiłam dzięki temu, że zamarli, gapiąc się na moje cycki? — odpowiedziała, śmiejąc się radośnie.
— Podano śniadanie — oznajmił, przechodząc koło nich Cruz. — Jajka i bekon! Świeży chleb z miasta!
— Brzmi nieźle — ucieszył się Herzer, zakładając zbroję i upewniając się, że miecz gładko wychodzi z pochwy. Ich hełmy wisiały zawieszone na ustawionych w kozły piłach i na razie mogły jeszcze tam zostać.
Bast poszła z nim na śniadanie i wzięła sobie tylko chleb, a potem spojrzała na siedzącego przy pochodni Edmunda.
— Wciąż są tam, gdzie zatrzymali się wczoraj wieczorem, jakieś półtora kilometra na południe — powiedziała. — Kiedy odchodziłam, jeszcze się nie ruszali.
— Dobrze — ucieszył się Edmund, biorąc pełny talerz. — Dziękuję za sprawdzenie.
— Pomyślałam, że ktoś powinien — odparła.
— Przy drodze czeka oddział kawalerii — powiedział Edmund.
— Wiem, widziałam ich — zaśmiała się Bast, gryząc kęs chleba i patrząc w górę, na rozgwieżdżone niebo. — To dobry dzień na bitwę. Rano będzie zimno, ale później dość się ogrzeje.
— Zajmiesz miejsce z łucznikami? — zapytał Talbot, prowadząc grupkę do dużego pniaka.
— Och, tak. Zbrojne starcia nie są dla mnie — uśmiechnęła się. — Poczęstuję ich taką liczbą strzał, że nawet nie będą wiedzieć, że nie żyją. Bardzo mocno nie lubię tych Przemienionych.
— Wątpię, żeby mieli w tej kwestii jakiś wybór — zauważył Herzer, siadając na ziemi.
— Owszem, ale i tak czuję do nich niechęć — odpowiedziała ogniście. — W taborze mają niewolników. Musisz ich uratować, Edmundzie.
— Najpierw musimy wygrać — zauważył Edmund. — Właściwie, to mają trochę przewagi liczebnej.
— Załatwię sobie przydział — oznajmiła Bast, wzruszając ramionami. — Mnie się zdaje, że pójdę poszukać dobrego miejsca. — Po czym odeszła w mrok, pogwizdując i okazjonalnie podskakując jak w tańcu.
— Cieszę się, że jest taka szczęśliwa — stwierdził Herzer.
— Po prostu taka jest. — Edmund wzruszył ramionami. — Właśnie do bitwy została stworzona, a jest w niej równie dobra, jak każdy elf, którego spotkałem.
— Możemy być zmuszeni do wycofania się — zauważył Herzer, wpatrując się w mrok. — Choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
— Wziąłem to pod uwagę — odpowiedział Edmund. — Milicja zajmie się dzisiaj przygotowaniem drogi odwrotu dla łuczników. Kazałem też sprowadzić dodatkowe pilą i ustawić je wzdłuż trasy. — Spojrzał na niebo i pokiwał głową. — Ustaw ludzi na pozycjach. Nadchodzi świt.
Przez większość poranka Herzer i Panowie Krwi siedzieli skuleni na parapecie. Zgodnie z przepowiednią Bast chłód poranka został szybko odegnany przez wznoszące się słońce, a do czasu, gdy nerwowe głosy milicji zdradziły pojawienie się przeciwnika, zrobiło się już prawie południe i było dość upalnie. Ze swojego stanowiska widział trzech konnych zwiadowców posuwających się szlakiem, ale nie był widziany przez przeciwnika.
Edmund podszedł do jego pozycji i nie patrząc w dół, osłonił oczy przed słońcem i zmarszczył brwi.
— Co za banda.
— Jak to wygląda? — zapytał Herzer.
— Idą jedną grupą. Myślę, że uczy się znaczenia terminu „porażka w szczegółach”, a to znaczy, że spróbuje nas zalać całą armią. Och, nadjeżdża.
— Jak widzicie, mam flagę parlamentariusza — znad ściany dobiegł ironiczny głos McCanoca.
— Wątpię, żebyś sam ją uhonorował — zawołał Edmund. — Ale na tym polega różnica między nami. Tym razem się poddajesz? Wiesz co, zagwarantuję, że ty przeżyjesz i nawet dorzucę obietnicę nietorturowania cię każdego dnia przez resztę twojej nędznej egzystencji. Wszystko, co musisz zrobić, to rozbroić swoich ludzi i oddać ich w niewolę.
— Jesteś taki zabawny, Edmundzie Talbocie! — krzyknął McCanoc. — Przedstawię ci swoją ofertę. Wyślij nam trybut, a wrócimy tam, skąd przyszliśmy. Powiedzmy, dwie tony pszenicy i tyle samo kukurydzy oraz całą biżuterię i błyskotki miasta.
— I od tej pory zostawisz nas w spokoju? — zapytał Edmund, jakby się nad tym zastanawiał.
— No cóż, niedokładnie — odpowiedział McCanoc. — Powiedzmy, opłata kwartalna. Och, i będziemy też potrzebować trochę kobiet. Skąd je weźmiecie, to już zależy od was, pamiętaj, że zawsze możecie najechać inne miasta i zażądać trybutu od nich.
— Tak, słuszna uwaga — stwierdził Edmund. — Możemy zostać bezmózgimi, niszczycielskimi draniami, tak jak ty. Ale nie wydaje mi się. Ostatnia szansa, poddaj się, a pozwolę ci żyć. Twoi… ludzie będą wymagali namysłu.
Читать дальше