Gurney przeciągnął się próbując mięśni pod filtrfrakiem. Odrzucił z twarzy maskę filtru, tracąc wilgoć w imię wyższej konieczności — zwiększenia zasięgu głosu na wypadek, gdyby przyszło mu wydawać komendy. Ruszył w górę pomiędzy skały badając teren — kamyki i żwir pod nogami, woń przyprawy w powietrzu. Dobra lokalizacja na bazę awaryjną — pomyślał. Byłoby dobrze schować tu trochę materiałów. Obejrzał się i patrzył, jak jego ludzie podążają za nim rozsypując się w tyralierę. Dobrzy ludzie, nawet ci nowi, których nie miał kiedy wypróbować. Dobrzy. Nie trzeba powtarzać im za każdym razem, co mają robić. Żaden nawet nie zamigotał tarczą. Ani jednego tchórza w tym gronie obnoszącego się z tarczą po pustyni, gdzie czerw wyczuwając jej pole przybyłby i obrabował ich ze znalezionej przyprawy. Ze swej niewielkiej wysokości spośród skał Gurney widział zagon przyprawy w odległości około pół kilometra i gąsienik docierający właśnie do jego bliższej krawędzi. Zerknął w górę na eskadrę osłony obserwując pułap, czy nie za wysoki. Kiwnąwszy głową odwrócił się, by podjąć wspinaczkę na grań. W tym momencie grań wybuchła. Dwanaście huczących trajektorii ognia rzygnęło w niebo ku zawieszonym w powietrzu ornitopterom i skrzydłu transportowemu. Od gąsienika dobiegł wizg metalu i skały dokoła Gurneya zapełniły się wojownikami w kapturach. Gurney miał jedynie czas pomyśleć: Na rogi Wielkiej Macierzy! Rakiety! Ośmielili się użyć rakiet! Po czym znalazł się twarzą w twarz z zakapturzoną, nisko pochyloną postacią trzymającą krysnóż w gotowości. Dwóch innych ludzi stało wyczekująco na skałach ponad nią, z lewej i z prawej strony. Gurney widział jedynie oczy wojownika przed sobą, między kapturem a zasłoną burnusa barwy piasku, lecz pochylenie i gotowość ostrzegły go, że ma do czynienia z wyszkolonym do walki człowiekiem. Były to błękitne w błękicie oczy Fremena z głębi pustyni.
Gurney wykonał ręką ruch do własnego noża, nie spuszczając oczu z klingi przeciwnika. Skoro ośmielili się użyć rakiet, będą mieli i inną broń miotającą. W tej sytuacji niezbędna jest najwyższa ostrożność. Z samych odgłosów poznawał, że strącono przynajmniej część jego osłony powietrznej. Dobiegały też z tyłu pomruki i zgiełk walki wręcz. Oczy wojownika stojącego przed Gurneyem powędrowały za ruchem ręki w stronę noża, po czym cofnęły się i utkwiły spojrzenie w jego oczach.
— Zostaw ten nóż w pochwie, Gurneyu Hallecku — powiedział mężczyzna.
Gurney zawahał się. Ten głos pomimo maski filtrfraka brzmiał dziwnie znajomo.
— Znasz moje imię? — zagadnął.
— Na mnie niepotrzebny ci nóż, Gurney — rzekł mężczyzna. Wyprostował się wsuwając swój krysnóż z powrotem do pochwy pod burnusem.
— Każ swoim ludziom przerwać beznadziejny opór.
Mężczyzna zrzucił kaptur, odsunął maskę. To, co Gurney zobaczył, wprawiło go w osłupienie. W pierwszej chwili wydawało mu się, że spogląda na widmo księcia Leto Atrydy. Prawda docierała do niego powoli.
— Paul — szepnął. I już głośniej: — Czyżby to Paul?
— Nie wierzysz własnym oczom? — zapytał Paul.
— Mówili, że nie żyjesz — wychrypiał Gurney. Zrobił pół kroku do przodu.
— Każ poddać się swoim ludziom — zakomenderował Paul.
Skinął w stronę niższych rejonów grani. Gurney obrócił się, z trudem odrywając wzrok od Paula. Zobaczył parę zaledwie grup walczących. Wydawało się, że zakapturzeni ludzie pustyni są wszędzie dokoła. Gąsienik tkwił nieruchomo, na jego dachu stali Fremeni. W górze nie było żadnego statku.
— Przerwać walkę — ryknął Gurney. Zaczerpnął głęboko powietrza, zwinął dłonie w trąbkę. — Mówi Gurney Halleck! Przerwać walkę!
Z wolna, nieufnie, walczące postacie rozdzieliły się. Zwróciły się ku niemu pytające spojrzenia.
— To są przyjaciele — zawołał Gurney.
— Ładni mi przyjaciele! — odkrzyknął ktoś. — Wymordowali połowę naszych.
— To nieporozumienie — powiedział Gurney. — Nie pogarszajcie sytuacji.
Obrócił się z powrotem do Paula, wlepiając wzrok w błękitno błękitne fremeńskie oczy młodzieńca. Uśmiech przemknął po wargach Paula, lecz w wyrazie jego twarzy była zaciętość przypominająca Gurneyowi starego księcia, dziadka Paula. Wtem Gurney dostrzegł w Paulu twardość stali nie spotykaną nigdy dotąd u Atrydy — skóra przypominająca rzemień, patrzące z ukosa oczy i wyrachowanie w spojrzeniu, które jak gdyby ważyło wszystko w polu widzenia.
— Mówili, że nie żyjesz — powtórzył.
— Wydawało się to najlepszą obroną; pozwolić im tak myśleć — powiedział Paul.
Gurney zdał sobie sprawę, że oto całe zadośćuczynienie, jakiego może oczekiwać za pozostawienie go własnemu losowi, pozostawienie go w przekonaniu, że jego mały książę… jego przyjaciel… nie żyje. Zastanowił się wtedy, czy w ogóle przetrwało w nim coś z chłopca, którego znał i szkolił w umiejętnościach wojowników. Paul zrobił krok w stronę Gurneya, poczuł, że pieką go oczy.
— Gurney…
To stało się jakby samo — obejmowali się i klepali nawzajem po plecach, odnajdując w tym kontakcie bezpośrednim siebie nawzajem.
— Ty mały szczeniaku! Ty mały szczeniaku! — w kółko powtarzał Gurney.
A Paul:
— Gurney, chłopie! Gurney, chłopie!
Po chwili rozłączyli się, popatrując po sobie. Gurney odetchnął głęboko.
— Więc to za twoją sprawą Fremeni tak się wycwanili w taktyce walki. Powinienem był się domyślić. Bez przerwy robią rzeczy, jakbym to ja sam je zaplanował. Gdybym tylko wiedział. — Pokręcił głową. — Gdybyś tylko dał mi znak, chłopaku. Nic by mnie nie powstrzymało. Przyleciałbym jak na skrzydłach… — Wyraz oczu Paula powstrzymał go… twarde, wymowne spojrzenie. Gurney westchnął. — Jasne, i znaleźliby się tacy, co by się zastanowili, dlaczego Gurney Halleck poleciał jak na skrzydłach, a niektórzy zadaliby sobie więcej trudu niż tylko postawienie pytania. Zabraliby się do szukania odpowiedzi.
Paul kiwnął głową, zerkając na czekających wokoło Fremenów, na zaciekawione i taksujące twarze fedajkinów. Wrócił spojrzeniem od komandosów śmierci do Gurneya. Fakt, że odnalazł swojego dawnego mistrza miecza, wprawił go w euforię. Widział w tym dobry omen, znak, że znajduje się na kursie przyszłości, gdzie wszystko układa się dobrze. Z Gurneyem u boku… Sięgnął spojrzeniem poza fedajkinów na grani i przyjrzał się przemytniczej załodze przybyłej z Halleckiem.
— Po której stronie stoją twoi ludzie, Gurney? — zapytał.
— Wszyscy są przemytnikami — powiedział Gurney. — Oni stoją po stronie zysku.
— Niewielki zysk w naszym interesie — rzekł Paul dostrzegając nieznaczny sygnał nadany mu przez Gurneya palcami prawej dłoni; był to ich stary kod migowy z dawnych czasów. W załodze przemytników byli ludzie, których należało się obawiać i którym nie należało dowierzać. Paul skubnął wargę pokazując, że zrozumiał, podniósł oczy na ludzi czuwających na skałach ponad nimi. Dojrzał tam Stilgara. Wspomnienie nie rozwiązanego problemu ze Stilgarem ochłodziło nieco upojenie Paula.
— Stilgar — powiedział — to jest Gurney Halleck, o którym ci nieraz opowiadałem. Wielki wojski mego ojca, jeden z mistrzów miecza, którzy mnie szkolili, stary przyjaciel. Można mu ufać w każdej sprawie.
— Widzę — rzekł Stilgar. — Jesteś jego księciem.
Paul spoglądał w ciemne oblicze nad sobą głowiąc się nad powodami, które skłoniły Stilgara, by powiedzieć właśnie to: „jego księciem”. W głosie Stilgara była dziwna nieuchwytna intonacja, jakby pragnął raczej powiedzieć coś innego. To zaś nie pasowało do Stilgara, będącego przywódcą Fremenów, człowiekiem mówiącym to, co myśli.
Читать дальше