Moim księciem! — pomyślał Gurney. Spojrzał nowym okiem na Paula. — Tak, wraz ze śmiercią Leto tytuł przechodził na Paula.
Schemat wojny fremeńskiej na Arrakis zaczął nabierać nowego kształtu w głowie Hallecka. Mój książę! Miejsce, które było w nim martwe, zaczęło powracać do życia. Jedynie część jego świadomości skupiła się na wydanym przez Paula zarządzeniu, by rozbroić załogi przemytników do czasu ich przesłuchania. Świadomość Gurneya powróciła do władzy, kiedy usłyszał protesty wśród swoich ludzi. Potrząsnął głową, obrócił się jak fryga.
— Czy wy, ludzie, pogłuchliście? — warknął. — To jest prawowity książę na Arrakis. Róbcie, co każe.
Przemytnicy poddali się sarkając. Paul przysunął się do Gurneya, ściszył głos.
— Że ty wpadniesz w tę pułapkę, tego bym się nie spodziewał, Gurney.
— Otrzymałem zasłużoną nauczkę — odparł Gurney. — Założę się, iż tenże zagon przyprawowy to nic innego, jak warstwa grubości ziarnka piasku, przynęta, żeby nas zwabić.
— Wygrałbyś taki zakład — powiedział Paul. Spojrzał w dół na rozbrajanych ludzi.
— Jest jeszcze któryś z ludzi mojego ojca wśród twej załogi?
— Nikt. Porozchodziliśmy się. Kilku jest między wolnymi kupcami. Większość wydała swe przychody na wyjazd stąd.
— Lecz ty zostałeś.
— Ja zostałem.
— Ponieważ jest tu Rabban — rzekł Paul.
— Sądziłem, że nie pozostało mi nic prócz zemsty — powiedział Gurney.
Ze szczytu grani dobiegł dziwacznie urwany krzyk. Podniósłszy oczy Gurney ujrzał powiewającego chustą Fremena.
— Stworzyciel przybywa — rzekł Paul.
Wiodąc za sobą Gurneya wyszedł na skalny przylądek i spojrzał w dal na południowy zachód. Kopiec czerwia widniał niezbyt daleko, zwieńczony pyłem trop, który przecinał wydmy kierując się prosto na grań.
— Spory — zauważył Paul.
Od gąsienika przetwórni pod nimi wzbiło się klekotanie. Gąsienik wykręcił na swych bieżnikach jak ogromny owad i poturlał się ku skałom.
— Szkoda, że nie udało nam się ocalić zgarniarki — powiedział Paul.
Gurney zerknął na niego, obejrzał się na połacie dymu i rumowiska w głębi pustyni, gdzie zgarniarki i ornitoptery spadły strącone fremeńskimi rakietami. Poczuł nagły ból i żal za poległymi tam ludźmi — jego ludźmi — i powiedział:
— Twój ojciec bardziej by się przejął ludźmi, których nie udało się ocalić.
Paul przeszył go twardym spojrzeniem, spuścił oczy. Po chwili odezwał się:
— To byli twoi przyjaciele, Gurney. Ja rozumiem. Dla nas jednak byli intruzami, którzy mogli zobaczyć to, czego nie powinni. Musisz to zrozumieć.
— Rozumiem to wystarczająco dobrze — powiedział Gurney. — I chętnie teraz zobaczę to, czego nie powinienem.
Paul podniósł wzrok i ujrzał dawny, dobrze znany wilczy uśmiech na twarzy Hallecka, marszczący mu krwawinową bliznę na brodzie. Gurney wskazał ruchem głowy pustynię pod nimi. Fremeni uwijali się po całym terenie. Uderzyło go, że żaden z nich nie wyglądał na zaniepokojonego nadciąganiem czerwia. Z otwartych wydm poza oszukaną plamą przyprawy dobiegło dudnienie — głuchy werbel odbierany jakby za pośrednictwem stóp. Gurney zobaczył Fremenów rozsypujących się po piasku na szlaku czerwia. Czerw nadchodził prując powierzchnię niby jakaś olbrzymia ryba — jego pierścienie wiły się i falowały. Wkrótce ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego na wzniesieniu Gurney ujrzał, jak dosiadają czerwia — śmiały skok pierwszego hakarza, potem obrót stworzenia i wreszcie cała grupa ludzi wdrapała się na górę po łuskowatej, połyskliwej krzywiźnie boku czerwia.
— Oto jedna z rzeczy, jakich nie powinieneś oglądać — rzekł Paul.
— Krążyły opowieści i plotki — powiedział Gurney. — Ale to jest coś, w co nie da się uwierzyć bez zobaczenia. — Potrząsnął głową. — Stworzenie, którego boją się wszyscy ludzie na Arrakis, wy traktujecie jak wierzchowca.
— Słyszałeś, jak mój ojciec mówił o potędze pustyni — rzekł Paul. — Oto i ona. Powierzchnia tej planety jest nasza. Żaden samum ni stworzenie, ani nawet najgorsze warunki nas nie powstrzymają.
Nas — pomyślał Gurney. — To znaczy Fremenów. On mówi o sobie jako o jednym z nich. Ponownie popatrzył na przyprawowy błękit w oczach Paula. Jego własne oczy, o czym wiedział, przybrały lekki odcień tego koloru, jednak przemytnicy mieli dostęp do artykułów spożywczych spoza planety i odcień oczu był u nich związany z subtelnym podziałem kastowym. Mówili o „maźnięciu przyprawowym pędzlem” — mając na myśli, że człowiek się zbytnio zasymilował. I zawsze towarzyszyła temu nuta nieufności.
— Był czas, kiedy nie dosiadaliśmy stworzyciela w świetle dnia na tych szerokościach — powiedział Paul. — Lecz Rabbanowi pozostała zbyt mała osłona powietrzna, żeby mógł ją marnować na poszukiwanie paru kropek na piasku. — Popatrzył na Gurneya. — Twój statek powietrzny w tym miejscu był dla nas szokiem.
Dla nas… dla nas… — Gurney potrząsnął głową, by odegnać te myśli.
— Byliśmy mniejszym szokiem dla was, niż wy dla nas — powiedział.
— Co mówi się po nieckach i osadach o Rabbanie? — zapytał Paul.
— Mówi się, że ufortyfikowali osady w graben do takiego stopnia, że nic im nie zrobicie. Mówi się, że wystarczy im tylko siedzieć za szańcami i czekać, aż wyniszczycie się w daremnym ataku.
— Jednym słowem — rzekł Paul — są unieruchomieni.
— Podczas gdy ty możesz poruszać się, gdzie zechcesz — dokończył Gurney.
— Tej taktyki nauczyłem się od ciebie — rzekł Paul. — Oni stracili inicjatywę, co znaczy, że przegrali wojnę.
Gurney uśmiechnął się przeciągle, porozumiewawczo.
— Nasz wróg jest dokładnie tam, gdzie chcę, aby był — rzekł Paul. Zerknął na Gurneya. — No to jak, Gurney, zaciągasz się do mnie na finisz kampanii?
— Zaciągasz? — Gurney wlepił w niego oczy. — Mój panie, ja nigdy nie porzuciłem służby u ciebie. To ty mnie porzuciłeś… przekonanego, że nie żyjesz. A ja, pozostawiony własnemu losowi, przeprowadziłem rachunek sumienia, jak umiałem, i czekałem na chwilę, kiedy mógłbym sprzedać swoje życie za tyle, ile jest ono warte — za śmierć Rabbana.
Paul umilkł w zakłopotaniu. Jakaś kobieta pięła się do nich po skałach, jej oczy, widoczne pomiędzy kapturem filtrfraka a maską twarzy, przerzucały się z Paula na jego towarzysza i z powrotem. Zatrzymała się przed Paulem. Gurney zauważył poczucie własności w jej postawie, w tym, jak stała blisko Paula.
— Chani — powiedział Paul — to jest Gurney Halleck. Słyszałaś o nim ode mnie.
Spojrzała na Hallecka i ponownie na Paula.
— Słyszałam.
— Dokąd pojechali ludzie na stworzycielu? — zapytał Paul.
— Tylko zawrócili go, by dać nam czas na uratowanie sprzętu.
— No to… — Paul urwał, węsząc w powietrzu.
— Wiatr idzie — powiedziała Chani.
Ze szczytu grani rozległ się głos:
— Hej tam! Wiatr!
Teraz Gurney zauważył ożywiony ruch wśród Fremenów, pośpiech w ich bieganinie. Coś, czego nie sprawił czerw, dokonała obawa przed wiatrem. Gąsienik wgramolił się na suchą plażę u ich stóp i w skałach otworzyło się dla niego przejście… po czym skały zamknęły się za nim tak precyzyjnie, że tunel zniknął mu z oczu.
— Dużo macie takich kryjówek? — zapytał Gurney.
— Dużo razy dużo — odparł Paul. Spojrzał na Chani. — Znajdź Korbę. Powiedz mu o ostrzeżeniu Gurneya, że wśród tej przemytniczej załogi są ludzie, którym nie należy ufać.
Читать дальше