— Nebogipfelu, na miłość boską, cóż się nam przydarzyło? Czy nastąpiła jakaś katastrofa?
Spojrzał na mnie. Jego stopy niepokojąco unosiły się kilka cali nad podłogą kapsuły, gdyż wraz z jej spadaniem w otchłań kosmosu my też oderwaliśmy się od podłoża jak ziarnka grochu w pudełku od zapałek!
— Zostaliśmy wypuszczeni ze Sfery. Skutki jej wirowania są...
— Rozumiem to wszystko — wtrąciłem. — Ale dlaczego? Czy będziemy spadać do samej Ziemi?
Przeraziła mnie jego odpowiedź.
— W zasadzie tak — odparł.
A potem nie miałem już siły zadawać dalszych pytań, ponieważ uświadomiłem sobie, że też zaczynam fruwać w tej małej kabinie jak balon i równocześnie musiałem walczyć z mdłościami, które mnie ogarnęły na wiele minut.
Powoli odzyskałem panowanie nad własnym ciałem.
Kazałem Nebogipfelowi wytłumaczyć mi zasady tego lotu na Ziemię. I kiedy już to uczynił, uświadomiłem sobie, jak elegancko i ekonomicznie Morlokowie rozwiązali kwestię podróżowania między Sferą i jej kordonem planet, które przetrwały. Powinienem był to odgadnąć i porzucić wszelkie bezsensowne domysły na temat rakiet — a jednak, oto był kolejny przykład odczłowieczenia morlokowej duszy! Zamiast lotu w pretensjonalnym jachcie kosmicznym, który sobie wyobrażałem, miałem przelecieć z orbity Wenus na Ziemię w czymś tak niewyszukanym jak ta trumna w kształcie pastylki.
Niewielu ludzi z moich czasów zdawało sobie sprawę z tego, jak duża część wszechświata to próżnia, z rzadka usiana pływającymi w niej oazami ciepła i życia, i tym samym jak wielkie prędkości potrzebne są do tego, aby pokonać międzyplanetarne odległości w jakimś sensownym odstępie czasowym. Ale Sfera Morloków w strefie równikowej już poruszała się z ogromną szybkością. A więc Morlokowie nie potrzebowali ani rakiet, ani armat, aby osiągnąć prędkości międzyplanetarne. Po prostu wypuszczali kapsuły ze Sfery i pozwalali, by rotacja załatwiła resztę.
Tak samo postąpili z nami. Nebogipfel powiedział mi, że przy takiej prędkości powinniśmy dotrzeć w okolicę Ziemi w ciągu zaledwie czterdziestu siedmiu godzin.
Rozejrzałem się po kapsule, ale nie dostrzegłem śladu rakiet ani żadnej innej siły napędowej. Fruwałem w tej małej kabinie i czułem się jak niezdarny olbrzym; broda unosiła mi się przed twarzą, tworząc szarą chmurę, a marynarka ciągle marszczyła mi się na wysokości łopatek.
— Rozumiem zasady startu — powiedziałem do Nebogipfela. — Ale jak ta kapsuła jest sterowana?
Wahał się przez kilka sekund.
— Nie jest. Czy nie zrozumiałeś tego, co ci powiedziałem? Kapsuła nie potrzebuje żadnej siły napędowej, ponieważ prędkość, którą nadaj e jej Sfera...
— Tak tak — wtrąciłem ze zniecierpliwieniem — zrozumiałem to wszystko. Ale co by było, gdybyśmy teraz odkryli, że wskutek jakiegoś błędu przy starcie zbaczamy z prawidłowego kursu, że nie trafimy na Ziemię?
Uświadomiłem sobie bowiem, że bardzo nieznaczny błąd na Sferze, równy nawet ułamkowi radiana, mógłby — z powodu niezmierzonych odległości międzyplanetarnych — sprawić, iż miniemy Ziemię w odległości milionów mil. A wtedy prawdopodobnie dryfowalibyśmy do końca życia w próżni między gwiazdami, zwalając na siebie winę, dopóki nie skończyłoby nam się powietrze!
Nebogipfel wydawał się zmieszany.
— Nie było żadnego błędu.
— Mimo to — podkreśliłem — gdyby takowy zaistniał, być może wskutek wady mechanicznej, to jak, znajdując się w tej kapsule, mielibyśmy skorygować tor naszego lotu?
Zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział.
— Błędy nigdy się nie zdarzają — powtórzył. — Dlatego ta kapsuła nie musi mieć napędu korekcyjnego, co sugerujesz.
Z początku nie dawałem temu wiary i kazałem Nebogipfelowi kilkakrotnie to powtórzyć, nim zaakceptowałem prawdę. Więc to prawda! Po wystrzeleniu statek leciał między planetami tak bezwładnie, jak ciśnięty kamień: moja kapsuła przemierzała przestrzeń kosmiczną tak bezradnie jak księżycowa kula armatnia Verne’a.
Kiedy zaprotestowałem przeciw głupocie takiego rozwiązania, odniosłem wrażenie, że Morlok doznaje szoku — jakbym zmuszał jakiegoś pastora o rzekomo otwartym umyśle do przyjęcia dyskusyjnego poglądu o wątpliwej wartości moralnej — i dałem sobie spokój.
Kapsuła obracała się powoli, przez co odległe gwiazdy i olbrzymia ściana w postaci Sfery wirowały wokół nas; myślę, że bez tej rotacji mógłbym sobie wyobrazić, iż jestem bezpieczny i odpoczywam, być może podczas jakiejś nocy na pustyni; spadanie jednak nie pozwalało zapomnieć, że znajduję się w kruchej klatce, która zlatuje swobodnie, bez zabezpieczenia i środków do jej kierowania. Przez kilka pierwszych godzin spędzonych w tej kapsule byłem sparaliżowany ze strachu! Nie mogłem się przyzwyczaić ani do przezroczystości otaczających nas ścian, ani do tego, że w trakcie tego lotu nie byliśmy w stanie nią sterować. Pod pewnymi względami podróż przypominała koszmar — spadanie w nieskończonej ciemności, bez możliwości, by coś zmienić w celu ocalenia życia. I oto w największym skrócie możecie zobaczyć zasadniczą różnicę między umysłem Morloka i człowieka. Bo któryż człowiek powierzyłby życie pojazdowi, który przemierza międzyplanetarne odległości w pocisku balistycznym, pozbawionym steru? Tak jednak postępowali Nowi Morlokowie: mając za sobą pół miliona lat ciągłego udoskonalania techniki, Morlok bez namysłu powierzał swoje życie maszynom, gdyż jego maszyny po prostu nigdy go nie zawodziły.
Aleja nie byłem Morlokiem!
Stopniowo jakoś odzyskałem spokój. Poza tym, że kapsuła powoli spadała przez całą drogę na Ziemię, godziny mijały w ciszy, którą przerywał jedynie cichy odgłos oddechu mojego towarzysza. W pojeździe było znośnie ciepło i tym samym całkowicie wygodnie. Ściany wykonano z tego samego materiału, co podatną na wytłaczanie podłogę i za pośrednictwem dotyku Nebogipfel dostarczał mi jedzenia, picia oraz innych potrzebnych rzeczy, choć wybór był mniejszy niż w Sferze, która posiadała większą pamięć od naszej kapsuły.
Tak więc żeglowaliśmy z całkowitą łatwością przez tę wielką katedrę międzyplanetarnej przestrzeni kosmicznej. Zacząłem się czuć, jakbym był bezcielesny i ogarnął mnie nastrój absolutnej obojętności oraz niezależności. Nie było to jak podróż, a nawet — po tych pierwszych godzinach — koszmar; zamiast tego zaczęło to przypominać sen.
20. MOJA RELACJA O ODLEGŁEJ PRZYSZŁOŚCI
W drugim dniu naszego lotu Nebogipfel zapytał mnie ponownie o moją pierwszą podróż w przyszłość.
— Udało ci się wydostać wehikuł z rąk Morloków — zachęcił mnie. — I poleciałeś dalej w przyszłość tamtej Historii...
— Przez długi czas po prostu trzymałem się swojego wehikułu — przypomniałem sobie — tak jak teraz kurczowo ściskam te drągi, nie dbając o to, dokąd zmierzam. Wreszcie zmusiłem się, by spojrzeć na moje chronometryczne tarcze i stwierdziłem, że wskazówki przeskakują z ogromną prędkością w przyszłość.
— Musisz uzmysłowić sobie — powiedziałem mu — że w tamtej Historii oś Ziemi i jej rotacja nie zostały skorygowane. Dzień i noc nadal trzepotały nad Ziemią jak skrzydła i Słońce wciąż przemieszczało się między punktami przesileń podczas zmian pór roku. Stopniowo jednak docierała do mojej świadomości zmiana: że pomimo mojej stałej prędkości przechodzenia przez czas migotanie dnia i nocy powróciło i stało się wyraźniejsze.
— Rotacja Ziemi uległa spowolnieniu — stwierdził Nebogipfel.
Читать дальше