— To ono jest żywe? Ale czego chce?
— Niech cię diabli, chłopcze, myśl samodzielnie!
— Jak ono nas wyczuwa? — Pomimo zgiełku Rees usiłował się skoncentrować. — W porównaniu ze stworzeniami grawitacyjnymi jesteśmy jak babie lato, prawie nie istniejemy.
Zatem dlaczego staliśmy się obiektem zainteresowania?
— Maszyny dostawcze! — krzyknęła Jaen.
— Co?
— Są zasilane przez małe czarne dziury… materię grawitacyjną. Być może tylko je dostrzega stworzenie grawitacyjne, może jesteśmy dla niego statkiem widm otaczającym okruchy…
— Jedzenia — dokończył zmęczonym głosem Hollerbach.
Stworzenie znowu ryknęło i wynurzyło się z oceanu, rozpraszając wieloryby jak liście.
Tym razem jego kończyna, gruba jak talia Reesa, przysunęła się tak blisko, że statek zadrżał.
Rees przyjrzał się szczegółowo stworzeniu. Przypominało wypukłą, czarną rzeźbę.
Malutkie postacie, samodzielne zwierzęta, może pasożyty, z oszałamiającą prędkością gnały po pulsującej skórze zwierzęcia, wpadały na siebie i odskakiwały.
Dysk jeszcze raz odleciał i zderzył się z płodnym oceanem. Wszystko odbywało się jak w zwolnionym tempie. Wyglądało to niesamowicie. Potem znowu zaczął się tworzyć wir.
— Głód — orzekł Hollerbach. — Uniwersalny imperatyw. Ta przeklęta istota nie zaprzestanie prób, dopóki nie połknie nas w całości, a my nie jesteśmy w stanie nic zrobić. — Starzec przymknął kaprawe oczy.
— Jeszcze nie zginęliśmy — mruknął Rees. — Jeśli ta dziecina chce jeść, to ją nakarmimy.
— Zawładnęła nim gniewna determinacja. Przebył przecież tak dużą odległość nie po to, aby jego osiągnięcia zniweczyła jakaś straszliwa, bezimienna bestia… nawet jeśli jej najmniejsze cząsteczki składały się z czarnych dziur.
Przyjrzał się komorze. Sieć lin uległa zniszczeniu. Wnętrze komory było puste.
Na ścianach i suficie zostało jeszcze trochę sznurów, jeden z nich prowadził od podstawy teleskopu do wyjścia na korytarz mostka. Rees prześledził bieg liny. W żadnym miejscu nie oddalała się zbytnio od śródokręcia, gdyby się więc za nią udał, pozostawałby blisko strefy nieważkości.
Ostrożnie oderwał ręce od dolnej części teleskopu. Kiedy uwiesił się liny, powoli poszybował w stronę końca komory, zbyt wolno, by jego ciało nabrało ciężaru. Po pewnym czasie zaczął szybciej przesuwać ręce.
Gdy od włazu dzielił go już tylko metr, lina oderwała się i przeleciała zygzakiem przez powietrze.
Przesunął się, trzymając się ściany, i zrobił gwałtowny ruch do przodu. Kiedy poczuł solidne oparcie włazu, zatrzymał się, aby swobodnie odetchnąć i ulżyć obolałym rękom i nogom.
Zwierzę kolejny raz wynurzyło się z oceanu, jego wykrzywiona paszcza pojawiła się nad mostkiem.
— Roch! Roch, czy mnie słyszysz? Górniku! — Rees usiłował przekrzyczeć jęki pasażerów.
Po dłuższej chwili Roch wysunął szeroką, poranioną twarz z kłębowiska ludzkich ciał.
— Roch, możesz się dostać tu na górę?
Roch rozejrzał się dookoła. Popatrzył na liny przywierające do ścian, a potem uśmiechnął się szeroko. Zaczął deptać po ludziach, wpychając ich głowy i kończyny głębiej w kłębowisko. Potem, z gracją zwierzęcia, wspiął się po linach przytwierdzonych do wielkich okien. Gdy jedna lina odrywała się, zgrabnie przeskakiwał na następną, a potem na następną, aż w końcu znalazł się obok Reesa przy włazie.
— Widzisz? — zagadnął swego towarzysza. — Cała ta harówka w warunkach pięciu g ostatecznie się opłaciła.
— Roch, potrzebuję twojej pomocy. Posłuchaj mnie…
Jeden z dystrybutorów zjedzeniem został zamontowany wewnątrz włazu. Teraz Rees błogosławił wąskie dojście do maszyn. Gdyby było tu odrobinę więcej miejsca, maszyna zostałaby ściągnięta do którejś z komór końcowych mostka, a w takim przypadku, przy stromiźnie o wielokrotnie większej wartości g, nawet Roch nie zdołałby przenieść wielotonowego ciężaru do środkowej części statku.
Statek znowu zadrżał.
Kiedy Rees objaśnił swój pomysł, Roch uśmiechnął się od ucha do ucha i otworzył szeroko oczy — do diabła, ten facet nieźle się bawi całą sytuacją — i, zanim Rees zdążył go powstrzymać, wyrżnął szeroką dłonią w płytę kontrolną włazu.
Właz rozsunął się. Powietrze na zewnątrz było rozgrzane i gęste, owiewało kadłub z ogromną szybkością. Różnica ciśnień podziałała na Reesa niczym niewidzialna ręka, gwałtownie wyrżnął ciałem w bok maszyny dostawczej.
Otwarty właz tworzył kwadrat, którego bok liczył mniej więcej trzy metry.
Przestrzeń całkowicie wypełniał wykrzywiony pysk grawitacyjnego zwierza. Powietrze przecięła ze świstem długa prawie na dwa kilometry macka. Rees poczuł, że mostek dygocze.
Wystarczyło jedno uderzenie takiego czułka, żeby stary statek implodował jak zgnieciony skoczek.
Roch czołgał się wokół maszyny dostawczej, tak że niebawem zbliżył się do zewnętrznej ściany obserwatorium.
Rees zerknął na podstawę maszyny. Była przytwierdzona do pokładu mostka za pomocą chropowatych, żelaznych nitów wielkości pięści.
— Niech to diabli! — zawołał, próbując przekrzyczeć świst wiatru. — Roch, pomóż mi znaleźć narzędzia. Potrzebujemy czegoś, co mogłoby posłużyć jako dźwignia.
— Nie ma na to czasu, człowieku z Tratwy. — W głosie Rocha wyczuwało się napięcie.
Rees przypomniał sobie, że ten potężny mężczyzna już kiedyś mówił w podobny sposób, gdy usiłował dźwignąć się na nogi w jądrze gwiazdy przy grawitacji wynoszącej pięć g. Rees z niepokojem spojrzał w górę.
Roch oparł się plecami o maszynę dostawczą, a stopami zaparł o ścianę obserwatorium. Zaczął pchać maszynę. Napinał mięśnie nóg, na czole i klatce piersiowej pojawiły się kropelki potu.
— Roch, zwariowałeś! To nie może się udać!
Jeden z nitów zazgrzytał. W powietrzu rozprysły się żelazne odłamki.
Roch wciąż wpatrywał się nabrzmiałymi oczami w Reesa. Miało się wrażenie, iż szeroko się uśmiecha, a mięśnie jego karku są coraz bliżej okaleczonych warg, z których wystawał siny język.
Po chwili pękł z hukiem drugi nit.
Rees położył ręce na maszynie i zbyt późno zaczął pomagać Rochowi, z całej siły napinając mięśnie ramion.
Kolejny nit został zerwany i maszyna wyraźnie się przechyliła. Roch zmienił pozycję i nadal pchał maszynę. Twarz górnika posiniała, nie spuszczał wzroku z Reesa. Jego duże ciało poruszyło się, cicho trzeszcząc. Rees zrozumiał, że Rochowi pękł kręgosłup.
Wreszcie rozerwaniu uległy pozostałe nity, czemu towarzyszyły małe wybuchy, i maszyna przetoczyła się przez właz. Rees upadł na roztrzaskane nity i łapczywie wdychał tlen z rozrzedzonego powietrza.
— Roch? — Podniósł głowę.
Górnika nie było widać.
Rees podczołgał się do krawędzi włazu. Całe niebo przesłaniała grawitacyjna bestia, tworząca potężną, ohydną panoramę. Przed zwierzęciem zwisała uszkodzona maszyna dostawcza. Roch leżał z rozpostartymi rękami i nogami, jego plecy opierały się o zniszczoną, metalową ścianę. Górnik patrzył Reesowi w oczy z odległości najwyżej metra.
Nagle zwierzę wyciągnęło giętką jak lina mackę i uderzyło maszynę dostawczą.
Maszyna zawirowała w kierunku czarnego, skłębionego cielska. Następnie drapieżnik pochłonął kąsek i, najwyraźniej zaspokojony, po raz ostatni zniknął w ciemnym oceanie.
Rees zdobył się na jeszcze jeden wysiłek i zamknął właz.
Читать дальше