Westchnął.
— Jeśli chcecie być męczennikami, nie mogę was przed tym powstrzymać. Macie tu jednak rozproszonych na tej ziemi pięćdziesiąt tysięcy ludzi, za których również ponosicie odpowiedzialność. Oni przeżyją, jeśli dowiemy się, gdzie przebywają, i jeśli przekażemy im jakieś słowo, na podstawie którego będą wiedzieli, że mogą nam zaufać.
— Jest niemożliwością, by powiadomić ich wszystkich w tym czasie, który pozostał — zauważyła pierwsza kobieta. — Jednak co najmniej połowa z nich wie, co ma nastąpić. Niektórzy z nich odejdą i nikt ich nie będzie powstrzymywał. Podobnie jest tutaj.
— Czy wyjaśniliście przebywającym tu pielgrzymom, że prawdopodobnie za dwa dni zginą?
— Dokładnie tak im to przedstawiliśmy — zapewnił go mężczyzna. — Powiedzieliśmy im, że śmierć fizyczna jest niemal pewna. Jedynie kilkoro powiedziało, że chcieliby odlecieć, a większość jak do tej pory nie zmieniła zdania.
— Jest tu jednak dwoje takich, którzy powinni odejść. Uważam, że nawet wy powinniście zdawać sobie z tego sprawę.
Po krótkiej chwili pojawiła się jedna z tych małych łodzi z dwiema pasażerkami, które znał tak dobrze. Patrzyły na niego z lękiem i zdumieniem. Pomógł im wysiąść z łodzi, zauważając natychmiast, że obydwie są brzemienne, przy czym ciąża Bury Morphy była bardziej zaawansowana. Obie patrzyły na niego z otwartymi ustami. Wreszcie Bura powiedziała:
— Powiedziano nam, że Tari powrócił. A kimże ty jesteś?
— Tari nie żyje. Wiecie zresztą o tym — powiedział ze smutkiem. — Ja zaś jestem jego… ojcem, w jakimś sensie… i jego bratem.
Angi aż jęknęła, pojmując wcześniej od Bury implikacje jego słów. Podczas tamtych tygodni spędzonych wspólnie na pustkowiu, Tarin Bul opowiedział im o swoich początkach.
— Jesteś człowiekiem, który… — Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie.
Skinął głową.
— Tak, to ja nim jestem. Nie możecie teraz tego zrozumieć, ale musicie mi uwierzyć. To ja byłem z wami w kanałach pod Rochande i ja byłem z wami na dzikich pustkowiach. Ja byłem z wami, kiedy przybyłyście do cytadeli i byłem z Tarinem Bulem aż do momentu jego śmierci. Nie jestem Tarinem Bulem, ale on jest ze mną. Przybyłem, by was stąd zabrać.
— Powiadają, iż cała planeta ma być zniszczona. Czy to prawda? — spytała Bura.
— To prawda.
— I nic nie jest w stanie temu zapobiec?
— Ja próbowałem… o Boże, jak bardzo się starałem! Jednak istnieje ogromna grupa mężczyzn i kobiet całkowicie przekonanych o swojej sile, a jednocześnie śmiertelnie przerażonych. Usiłujemy uratować, kogo się da. Wy nosicie w sobie przyszłość Tarina Bulą. Nie zabijajcie go do końca. Pójdźcie ze mną.
Były zdenerwowane i niepewne. Bura ujęła dłoń Angi i ścisnęła ją mocno.
— Nawet stado wściekłych harrarów nie powstrzymałoby nas ani przez chwilę, gdyby tylko istniał sposób wydostania się stąd.
Uśmiechnął się.
— Doskonale — powiedział i zwrócił się ponownie do Starszych. — Zdecydowaliście się pozostać tutaj, ale czy pozwolicie, że przynajmniej przemówię do innych? Dajcie im tę jedną szansę.
— Masz nasze pozwolenie — powiedziała pierwsza kobieta. — Wyjdź na plac, a my przyślemy ich do ciebie.
Przemawiał z pasją, elokwencją i z przekonaniem, jednak na ogół bez skutku. Z około dwustu obecnych jedynie siedemnaścioro — wszyscy, jak się okazało, wygnańcy i uciekinierzy z miast — przyjęło jego propozycję. Widział, że również inni, być może wielu innych, chciało z nim odejść, ale powstrzymywała ich przed tym nie tyle siła fizyczna, co jakiś dziwny rodzaj równoznacznego z taką siłą nacisku. Zjawisko to było dla niego czymś zupełnie nowym i nieco przerażającym, ale nie mógł już nic więcej dla nich uczynić.
Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało wnętrza promu, co sprawiło mu sporo kłopotów przed startem. W siedemnastoosobowej grupie znajdowało się piętnaście kobiet i wszystkie one były co najmniej w siódmym miesiącu ciąży. Z tego, co pamiętał, cytadela była tym miejscem, do którego wędrowały okoliczne plemiona, kiedy nadchodził dla ich kobiet czas rozwiązania.
Gdy pokonali wstępny lęk i obawy, wydawali się czerpać przyjemność z podróży. Ponieważ jednak pozostało już niewiele czasu na ewakuację i jej harmonogramu nie dawało się dotrzymać, prom był rozpaczliwie potrzebny gdzie indziej. Skierował go więc ku cerberyjskiej stacji kosmicznej, uprzedziwszy drogą radiową ludzi Dumonii, by natychmiast przejęli jego pasażerów. Meduzyjska stacja Ypsira w tym momencie znajdowała się już poza płaszczyzną orbity Cerbera, odciągana ze swego stałego miejsca przez specjalny holownik; ale gdyby nawet była dostępna, nie skorzystałby z niej. Dobrze wiedział, co by się stało, gdyby Talant Ypsir dowiedział się — a byłoby to nieuniknione — iż dwie żony Tarina Bulą z jego dziećmi w łonach znajdują się we wnętrzu stacji Lorda Meduzy, w jedynym miejscu, w którym pozostawały resztki jego absolutnej władzy.
Zdziwił się, widząc Dumonię osobiście oczekującego go w miejscu dokowania. Kiedy już dopilnował, by zajęto się uchodźcami, pozwolił sobie na krótką rozmowę. Dumonia miał swobodny styl bycia i doskonałe maniery; ich rozmowa zaś dotyczyła dość szerokiego zakresu spraw, jeśliby uwzględnić ograniczony czas, jaki pozostał agentowi na wykonanie jeszcze jednej rundy. Dumonia świetnie rozumiał aspekt ludzki obecnej sytuacji.
— Wiesz — powiedział. — Sprawa ta może się zakończyć na jeden z dwu sposobów. Albo przestanie istnieć Romb, albo też Konfederacja.
— Panie Carroll — skinął głową. — Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli Konfederacji nie będzie, my będziemy ciągle istnieć, ale w dramatycznie trudnej sytuacji: bez możliwości importowych i z Altavarem, który nie musi się już ukrywać. Z drugiej strony, jeśli zginie Romb, to oznaczać to będzie, że wykonaliśmy mnóstwo niepotrzebnej roboty.
Dumonia uśmiechnął się.
— Nie sądzę. Musisz zrozumieć, że Konfederacja dojrzała już do upadku. Niewiele potrzeba, by do niego doprowadzić. Dopuszczenie do wzajemnej zależności pomiędzy tak wielką liczbą światów uczyniło je wszystkie podatnymi na wszelkie przeciwności. Jestem pewien, że to właśnie miał na myśli Kreegan, kiedy marzyła mu się ta sprawa z zastępowaniem ludzi przez roboty. Na nasze nieszczęście tego typu akcja była zupełnie niewystarczająca i byłoby to oczywiste od samego początku, gdyby nie fakt, iż był to plan zrodzony z desperacji. Pomimo swojej kruchości i skorumpowania ten system ciągle jest dość silny, by utrzymać we wspólnocie ogromną masę ludzi, rozrzuconą na niemożliwych do ogarnięcia wyobraźnią przestrzeniach. Na swój sposób Konfederacja była zadziwiająca, przyćmiewająca jakiekolwiek imperium z minionej historii ludzkości. Jednak musi ona upaść… Wszystkie imperia upadają po osiągnięciu szczytów; w przeciwnym razie ludzkość popadłaby w stan stagnacji i umarła.
Agent skinął głową.
— Doszedłem do bardzo podobnych wniosków. A jednak to potworne, że tak wielu musi umrzeć.
— Zawsze tak było. W dawnych czasach, kiedy zamieszkiwaliśmy tylko jedną planetę i dysponowaliśmy prostą bronią, wojny — nawet te przy użyciu łuków, strzał i włóczni — przyczyniały się do postępu. Naprawdę nie ma wielkiej różnicy, czy ludzie umierają od miecza, czy od bomby wodorowej, czy od uderzenia lasera, czy od jakiejś innej nowoczesnej broni. Jednak na tamtym starym świecie osiągnęliśmy taki punkt, w którym nie mogliśmy sobie pozwolić na poważne konflikty bez ryzyka wymazania naszego gatunku z powierzchni ziemi. Zastąpiliśmy je więc niewielkimi, lokalnymi wojnami, a potem i te stały się zbyt wyrafinowane, by można je było poddać jakiejkolwiek kontroli. Kosmos zmniejszył panujące na ziemi ciśnienie… Kosmos i kolonizacja. Jednak potrzeby polityki i technologii zjednoczyły nas, umożliwiły nam stworzenie imperium obejmującego ponad dziewięćset światów… i zatrzymały nas na kilkaset lat w miejscu. Teraz to imperium upada pod naciskiem nowych barbarzyńców.
Читать дальше