— Przecież przez siedem dziesięcioleci udało się wam skutecznie utrzymywać tajemnicę o odkryciu Imperium.
— Więcej szczęścia niż rozumu — odparł Flere-Imsaho. Podleciał przed Gurgeha, oglądał szatę. — Czy naprawdę chcesz mieć jakieś insygnia? Możemy coś sklecić, jeśli ma cię to uszczęśliwić.
— Szkoda zachodu.
— W porządku. Gdy na balu ogłoszą twoje przybycie, przedstawimy cię pełnym nazwiskiem. Zabrzmi dość imponująco. Oni nie rozumieją, że my nie mamy rzeczywistych tytułów, więc może się okazać, że używają słowa „Morat” jako tytułu. — Malutki drona opuścił się do ziemi, by poprawić złotą nitkę na lamówce u spodu szaty. — To wszystko wyjdzie na dobre. Oni nie rozumieją Kultury, gdyż nie mogą dopasować jej zasad do swych zwykłych hierarchicznych struktur. Nie traktują nas poważnie.
— Co za niespodzianka.
— Mam wrażenie, że to część planu. Nawet ten łajdacki przedst… przepraszam, ten ambasador, stanowi część planu. Ty również. Tak myślę.
— Myślisz?
— Zrobili ci tu reklamę — stwierdził drona. Podleciał na wysokość głowy Gurgeha i sczesał mu trochę włosy do tyłu. Gurgeh odsunął z czoła jego natrętne pole. — Służba Kontaktu poinformowała Imperium, że jesteś wybitnym graczem i możesz osiągnąć poziom pułkownika-biskupa-dyrektora departamentu.
— Co takiego? — Gurgeh miał przerażoną minę. — Mnie mówili zupełnie co innego!
— Mnie też — oznajmił drona. — Dowiedziałem się dopiero teraz, oglądając wiadomości godzinę temu. Człowieku, wrabiają cię. Chcą uszczęśliwić Imperium, a ciebie wykorzystują. Najpierw nieźle ich zaniepokoili, mówiąc, że potrafisz pokonać najlepszych tutejszych graczy, a potem gdy zostaniesz znokautowany w pierwszej rundzie — co jest bardzo prawdopodobne — oznajmią całemu Imperium, że Kultura jest śmiechu warta. Nic nie rozumiemy, łatwo nas upokorzyć.
Gurgeh spojrzał na dronę zmrużonymi oczyma.
— Sądzisz, że w pierwszej rundzie? — spytał spokojnie.
— Och, przepraszam. — Zaambarasowany Flere-Imsaho zatrząsł się lekko. — Obraziłeś się? Przypuszczałem po prostu… cóż, obserwowałem twoją grę… to znaczy… — głos maszyny stopniowo zanikł.
Gurgeh zdjął ciężką szatę i upuścił ją na podłogę.
— Wezmę kąpiel — oznajmił dronie.
Maszyna zawahała się, potem podniosła szatę i pośpiesznie opuściła kabinę. Gurgeh usiadł na łóżku, pocierając brodę.
Tak naprawdę drona go nie obraził. Gurgeh też miał swoje sekrety, był pewien, że potrafi zagrać lepiej, niż sądzi Służba Kontaktu. Przez ostatnie sto dni na „Czynniku Ograniczonym” nie pokazał wszystkich swych możliwości. Starał się nie przegrywać, nie popełniać umyślnych błędów, ale równocześnie nie koncentrował się tak, jak zamierzał to zrobić podczas nadchodzących rozgrywek.
Sam nie był pewien, dlaczego stosuje taki kamuflaż, ale wydawało mu się ważne, by nie informować o wszystkim Służby Kontaktu, by coś skryć. Takie małe zwycięstwo nad nimi, mała gra, gest na mniejszej planszy, uderzenie w żywioły i w bogów.
Wielki Pałac w Groasnachek leżał nad szeroką, mętną rzeką, od której miasto wzięło swą nazwę. Tego wieczoru wydawano wielki bal dla znamienitszych osób, które miały grać w Azad przez następne pół roku.
Przywieziono ich na miejsce pojazdem naziemnym. Sunęli przez szerokie, obsadzone drzewami, oświetlone reflektorami bulwary. Gurgeh usadowił się z tyłu pojazdu, gdzie już siedział Pequil. Pojazd prowadził — najwyraźniej rzeczywiście sam prowadził! — umundurowany samiec. Gurgeh usiłował nie myśleć o wypadkach drogowych. Flere-Imsaho, w pękatym przebraniu, przebywał na podłodze; brzęczał cicho i przyciągał włókienka z futrzastej wykładziny samochodu.
Pałac, mniejszy niż się Gurgeh spodziewał, robił jednak wrażenie: był przepysznie zdobiony i jasno oświetlony; z licznych wieżyczek i baszt powoli powiewały długie, bogato dekorowane proporce — jaskrawe heraldyczne fale na tle pomarańczowoczarnego nieba.
Samochód zatrzymał się na dziedzińcu zadaszonym markizami. Stały tam pozłacane rusztowania, na których płonęło dwanaście tysięcy świec o rozmaitych kształtach i kolorach — jedna świeca dla każdego gracza. Na bal zaproszono ponad tysiąc osób. Połowa z nich była graczami, reszta to partnerzy graczy, oficjele, duchowni, oficerowie i urzędnicy na tyle zadowoleni ze swej obecnej pozycji, że nie zależało im na współzawodnictwie, gdyż zapewnili już sobie bezpieczną posadę, z której nie mogli być usunięci, nawet gdyby ich podwładni wygrali grę.
Byli tam również nauczyciele i administratorzy kolegiów Azad, instytucji uczących gry; ci również nie musieli brać udziału w turnieju.
Wieczór wydawał się zbyt ciepły; gęste, nieruchome powietrze przesycały miejskie zapachy. Ubranie Gurgehowi ciążyło, było zadziwiająco niewygodne; zastanawiał się, kiedy będzie mógł dyskretnie opuścić bal. Wkroczyli do pałacu przez olbrzymią bramę. Z obu jej stron otwierały się masywne drzwi z wypolerowanego, wysadzanego klejnotami metalu. Szli przez westybule i hole. Otaczał ich przepych, błyszczące ozdoby stały na stołach, zwisały ze ścian i sufitów.
Ludzie wyglądali równie bajecznie. Kobiety skrzyły się biżuterią. Gurgeh, patrząc na ich ekstrawagancko zdobione dzwonowate suknie, ocenił, że szerokość kobiet dorównuje ich wzrostowi. Idąc, szeleściły i zostawiały za sobą natrętny zapach ciężkich perfum. Mijani ludzie spoglądali na niego lub wręcz się gapili, a nawet przystawali, wpatrzeni również w latającego, trzeszczącego Flere-Imsaho.
Co kilka metrów przy ścianach i po obu stronach korytarza stali mężczyźni w pstrokatych mundurach, nogi mieli lekko rozchylone, ręce w rękawiczkach trzymali na wyprostowanych plecach, spojrzenia kierowali na wysoki, barwny sufit.
— Po co oni tu stoją? — spytał Gurgeh dronę. Mówił po eańsku tak cicho, by Pequil go nie słyszał.
— Dla efektu — odparła maszyna.
— Dla efektu? — spytał Gurgeh po chwili zastanowienia.
— Tak, chcą pokazać, że cesarz jest wystarczająco bogaty, by sobie pozwolić na ustawienie setek bezczynnych pachołków.
— Czy już wcześniej nie dotarło to do wszystkich? Drona przez chwilę nie odpowiadał. Westchnął.
— Jernau Gurgeh, nie zgłębiłeś jeszcze psychologii bogactwa i władzy. Gurgeh szedł dalej, uśmiechając się stroną twarzy odwróconą od Flere-Imsaho.
Apeksowie, których mijali, ubrani byli w ciężkie szaty, takie same, jaką miał na sobie Gurgeh. Zdobne, lecz bez ostentacji. Najbardziej jednak uderzyło go to, że pałac i wszyscy obecni tkwili w innej epoce. W samej budowli i w ubraniach nie dostrzegł elementów, których nie dałoby się wyprodukować już przed tysiącem lat. Widział wcześniej zapisy starożytnych uroczystości w Imperium, gdy przeprowadzał własne badania tego społeczeństwa, wiedział więc, jak wyglądają dawne stroje i przedmioty codziennego użytku. Dziwiło go to, że choć Imperium dysponuje dość zaawansowaną, choć może nieco ograniczoną techniką, w formalnych ceremoniach aż tak mocno tkwi w przeszłości. Również w Kulturze postępowano zgodnie z dawnymi zwyczajami, stosowano się do dawnej mody, budowano według dawnych stylów, ale traktowano to dość swobodnie, w ramach wielu nurtów, nie trzymano się tego aż tak sztywno, by wykluczyć inne trendy.
— Poczekaj tu, aż twoje przybycie zostanie zapowiedziane — poinformował go drona.
Szarpnął Gurgeha za rękaw, by zatrzymał się obok uśmiechniętego Lo Pequila. Stanęli w drzwiach prowadzących na wielki podest szerokich schodów wiodących do głównej sali balowej. Pequil podał kartkę stojącemu na szczycie schodów, umundurowanemu apeksowi, którego głos, wzmocniony, rozległ się w wielkiej sali:
Читать дальше