— Za bardzo się starasz — mruknął i poszedł się spakować.
Gdy zabierał swoje rzeczy, z płaszcza, którego nie zakładał od wyjazdu z Ikroh, wypadła mała paczuszka i odbiła się od miękkiej podłogi kabiny. Podniósł zawiniątko, odwiązał wstążeczkę, zdziwiony, od kogo ten prezent. Może od którejś z pań z „Żulika”?
Była to cienka bransoletka, model szerokiego, całkowicie ukończonego Orbitala; powierzchnia wewnętrzna była w połowie jasna, w połowie ciemna. Gdy Gurgeh przysunął ją bliżej do oczu, dostrzegł maleńkie, ledwo widoczne punkciki światła na nocnej połowie; w części dziennej zobaczył niebieskie morza i spłachetki lądu pod mikroskopijnymi chmurkami. Całe wnętrze jaśniało własnym światłem, pochodzącym z jakiegoś źródła w środku wąskiej bransoletki.
Gurgeh wsunął ją na rękę — żarzyła się na jego przegubie. Dziwny prezent jak na kogoś z WPS-u, pomyślał.
Wtedy zauważył napis na opakowaniu; podniósł je i przeczytał: „Na pamiątkę, gdy już znajdziesz się na tamtej planecie. Chamlis”.
Zmarszczył czoło, a potem z irytacją i poczuciem wstydu wywołał z pamięci wieczór przed samym odlotem z Gevantu, dwa lata temu.
Oczywiście. Podarunek od Chamlisa.
Zupełnie o tym zapomniał.
— A to co? — spytał Gurgeh.
Siedział w przedniej części przebudowanego modułu, który „Czynnik Ograniczający” zabrał z WPS-u. Wraz z Flere-Imsaho weszli na pokład małego statku, pożegnawszy się ze starym okrętem, który miał czekać na ich wezwanie poza granicami Imperium. Purchel hangaru obrócił się i moduł, eskortowany przez kilka azadiańskich fregat, opadł ku planecie, a „Czynnik Ograniczający”, eskortowany przez dwa krążowniki, z demonstracyjną powolnością opuszczał studnię grawitacyjną.
— O co chodzi? — Flere-Imsaho unosił się w górze, zrzuciwszy na podłogę swe przebranie. — O to. — Gurgeh skinął na ekran, pokazujący widok pod modułem. Sunęli już nad lądem w kierunku stolicy Ea, Groasnachek. Imperium nie zgadzało się, by statki wchodziły w atmosferę bezpośrednio nad miastami, wykonali więc ten manewr nad oceanem.
— Aaa, to Więzienie Labiryntowe — odparł Flere-Imsaho.
— Więzienie?
Pod nimi przesuwał się kompleks murów i długich, powyginanych budynków, na które nacierały rozlewające się po ekranie przedmieścia stolicy.
— Tak. Ludzi łamiących prawo wsadza się do labiryntu, w miejsce zależne od rodzaju przestępstwa. To labirynt fizyczny, ale równocześnie można by go nazwać labiryntem moralnym, behawioralnym. Zewnętrzny kształt budowli jest tylko na pokaz i nie daje żadnych wskazówek co do jej wewnętrznej struktury. Więzień musi udzielać właściwych odpowiedzi, postępować zgodnie z aprobowanymi regułami, gdyż inaczej nie posunie się naprzód, a nawet może zostać cofnięty. Teoretycznie, osoba idealnie dobra pokona labirynt w kilka dni, a całkowicie zdeprawowana — nigdy — By zapobiec nadmiernemu zagęszczeniu, wprowadzono ograniczenie czasowe. Jeśli ktoś je przekroczy, na resztę życia zostaje przeniesiony do kolonii karnej.
Gdy drona kończył swe wyjaśnienia, więzienie znikło z ekranu; jego miejsce zajął nowy labirynt: zakrętasy miejskich ulic, domy, kopuły.
— Pomysłowe, ale czy to działa? — spytał Gurgeh.
— Na to wygląda. Labirynt zastępuje prawdziwe rozprawy sądowe, a bogaci i tak mogą wykupić się łapówką. Zatem owszem, działa z punktu widzenia systemu władzy.
Moduł i dwie fregaty wylądowały w wielkim porcie wahadłowców na brzegu szerokiej, błotnistej, poprzecinanej licznymi mostami rzeki, dość daleko od centrum miasta, w dzielnicy średniej wielkości budynków i niskich kopuł geodetycznych. Gurgeh opuścił statek razem z ubranym w antyczny strój Flere-Imsaho, który głośno brzęczał i iskrzył. Znaleźli się na olbrzymim placu pokrytym sztuczną trawą, rozwiniętą aż pod tył modułu. Na trawie stało z pięćdziesiąt osób w rozmaitych mundurach i strojach. Gurgeh zapoznał się wcześniej, jak rozpoznać płeć Azadian — teraz doszedł do wniosku, że są tu w większości apeksowie i trochę osób pozostałych dwóch płci. Za nimi stało kilka rzędów uzbrojonych mężczyzn w jednakowych mundurach. A jeszcze dalej zespół muzyczny grał brzękliwie.
— Ci uzbrojeni faceci to tylko gwardia honorowa — powiedział Flere-Imsaho. — Nie musisz się niczego obawiać.
— Nie obawiam się — odparł Gurgeh. Wiedział, że w Imperium tak się wita przybyszy: formalnie; obecni są przy tym biurokraci, ochrona, oficjele z organizacji zajmujących się grą, żony, konkubiny, przedstawiciele agencji prasowych. Podszedł do nich jeden z apeksów.
— Do tego trzeba zwracać się „Panie” w języku eańskim — szepnął Flere-Imsaho.
— Co? — Gurgeh ledwo słyszał głos maszyny, przebijający się przez jej brzęczenie i trzaski. Buzowała, poskrzypywała, zagłuszała wszystko z wyjątkiem utworu powitalnego, a wytwarzane przez nią iskrzenie sprawiało, że po jednej strony czaszki Gurgehowi włosy stawały dęba.
— Mówiłem, że ma on tytuł „Pana” w eańskim — syknął Flere-Imsaho.
— Nie dotykaj go, ale gdy on podniesie jedną rękę, ty podnieś dwie i powiedz, co masz od powiedzenia. Pamiętaj, nie dotykaj go.
Apeks przystanął przed Gurgehem, uniósł jedną dłoń i rzekł.
— Murat Gurgee, witam w Groasnachek, na Ea, w Imperium Azad. Gurgeh powstrzymał grymas twarzy i podniósł obie ręce (by pokazać, że nie ma broni — tak wyjaśniały stare księgi).
— To zaszczyt dla mnie postawić stopę na świętej ziemi Ea — odparł w starannym eańskim.
— Świetny początek — wymamrotał cicho drona.
Pozostała część ceremonii powitalnej minęła w oszołomieniu. Gurgehowi kręciło się w głowie; pocił się w promieniach podwójnego słońca. Poprowadzono go na przegląd gwardii honorowej, choć nie wyjaśniono dokładnie, co właściwie ma przeglądać. Czuł nieznane zapachy stacji promów kosmicznych, gdy szli na przyjęcie, co uświadomiło mu, jak obcy jest w tym środowisku. Przedstawiano go wielu osobom, przeważnie apeksom. Zauważył, że chyba są zadowoleni, iż zwraca się do nich całkiem znośnym eańskim. Flere-Imsaho podpowiadał mu w niektórych momentach i Gurgeh słyszał, jak sam wypowiada odpowiednie słowa i wykonuje stosowne gesty, jednak odnosił wrażenie, że wszystko odbywa się chaotycznie, a ludzie są głośni i nieuważni. Ponadto cuchną — był jednak pewien, że oni to samo myślą o nim. Niejasno również podejrzewał, że w głębi duszy naśmiewają się z niego.
Poza oczywistymi różnicami fizycznymi, Azadianie wydali mu się solidniej zbudowani, bardziej twardzi i zdecydowani w porównaniu z ludźmi Kultury. Przejawiali więcej energii i — jeśli już miał być krytyczny — zachowywali się bardziej neurotycznie. Przynajmniej apeksowie. Osobnicy męscy wydali mu się nieco otępiali, mniej napięci, bardziej niewzruszeni i masywni, natomiast kobiety sprawiały wrażenie spokojniejszych, bardziej refleksyjnych i delikatnych.
Zastanawiał się, jak oni go postrzegają. Patrzył na ich dziwną, obcą architekturę, rozglądał się po dezorientujących wnętrzach, przyglądał się ludziom, ale zauważył, że oni również go obserwują. W paru przypadkach Flere-Imsaho musiał powtórzyć swe słowa, nim Gurgeh się zorientował, że drona w ogóle do niego mówi. Monotonne brzęczenie i trzaski elektrostatyczne drony, zawsze będącego w pobliżu, wzmacniały tylko wrażenie sennej nierzeczywistości.
W niskim, długim budynku lądowiska, prostym z zewnątrz, lecz wystawnie urządzonym w środku, podano jedzenie i napoje. Fizjologia ludzi z Kultury i Azadian były na tyle bliskie, że niektóre potrawy i napoje — w tym alkohol — były dla Gurgeha strawne. Wypił wszystko, czym go poczęstowano, ale przepuścił to bez trawienia. Siedzieli przy długim stole zastawionym potrawami. Obsługiwali ich umundurowani mężczyźni. Gurgeh pamiętał o tym, by się do nich nie odzywać. Ludzie, do których się zwracał, mówili albo za szybko, albo nazbyt powoli, jednak kilkakrotnie udało mu się nawiązać rozmowę. Wielu pytało go, dlaczego przybył tu sam. Nie rozumieli, gdy informował, że towarzyszy mu drona, wyjaśniał więc, że po prostu lubi samotne rejsy.
Читать дальше