— Zastanawiam się tylko… skoro ci obcy są tak inteligentni, to dlaczego pozostawili taki słaby punkt, taką furteczkę, przez którą możemy się prześlizgnąć? — odezwałem się. To pytanie autentycznie mnie niepokoiło.
Wzruszył ramionami. — Nie wiem. Mnie również to niepokoiło… ale teraz przestało. Nic — dodał ponurym głosem — nie będzie w stanie mnie zaniepokoić w przyszłości. Nic i nikt. — Popatrzył na nas. — A teraz powiedzcie. Podajcie mi choć jeden powód, dla którego miałbym wam pozwolić żyć choć jedną chwilę dłużej.
Dylan spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, jak gdyby chciała zapytać, czy jesteś pewien, że to nie jest Laroo?
— Zaufaj mi — szepnąłem bardzo cichutko, po czym zwróciłem się ponownie do Laroo. Fałszywego Laroo, o czym byłem przekonany. — Zabezpieczenie — odparłem głośno, mając nadzieję, iż jego doskonały słuch i wzrok pomaga mu odczytać jej spojrzenie i mój komentarz jako pozbawiony jakichkolwiek złowieszczych kontekstów akt uspokajania. — Przypomnij sobie Sa-masha. I tego robota, którego odkryli w Dowództwie Systemów Militarnych. Trudne do zabicia, to prawda. Lepsze pod każdym względem — tak. Ale nieśmiertelne? Nie. Nie tylko to. Sądzę też, iż wiem, a przynajmniej domyślam się, na czym polega sposób, w jaki obcy się zabezpieczają.
Zarówno Merton jak i „Laroo” wyglądali na kompletnie zaskoczonych. — Mów dalej — poganiał.
— Oni… te ciała robotów. One się zużywają. Muszą się zużywać, niezależnie od tego, z jakich wykonano je materiałów. Cóż miałoby więc powstrzymać ten kawałeczek oprogramowania, którego nie śmieliśmy dotknąć, ten system autonomiczny, od — powiedzmy — nagłego zastopowania wszelkich funkcji w jakimś z góry określonym punkcie czasu?
Popatrzył nerwowo na Merton. — Czy to możliwe?
Skinęła głową. — Ale nie do nieprzezwyciężenia. Nie zapominaj, że zarejestrowałam zarówno twoje układy mózgowe, jak i te należące do innych kluczowych osób. Tak długo, jak okresowo się je uaktualnia, co zresztą czyni wywiad Konfederacji, możesz umrzeć, nawet wielokrotnie… a mimo to żyć od nowa.
To wyjaśnienie zadowoliło go. Mnie również. — Czy mógłbym jednak zwrócić uwagę na fakt, że jeśli nie ma kogoś, kto wymazałby ten następny program robota, to będziesz musiał powrócić ponownie do ludzkiego ciała.
— Przenigdy! — rzucił ostro. — Skoro raz już się znalazłeś w jednym z tych, nie masz powrotu. Ani na moment! Nigdy! — Zdał sobie nagle sprawę z implikacji własnych słów. — No dobrze. Masz rację. Ale wy pozostaniecie tutaj na wyspie jako moi stali goście. Na zawsze. Mówicie, że chcecie zachować przy sobie swoje dzieci i sami je wychowywać. Proszę bardzo, róbcie to tutaj, pośród luksusu.
— Masz na myśli luksusowe więzienie — powiedziała Dylan. Wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. Ale aksamitne i pozłacane. Niczego wam tutaj nie będzie brakować. Nic więcej nie mogę dla was uczynić. I wy, i ja wiemy, że Konfederacja szybko się zorientuje, że zdradziliście. Będą was chcieli dopaść za wszelką cenę, żeby wymazać te informacje, co zapewne łatwo jest uczynić przy pomocy zwykłego kodu słownego… wobec czego nie mogę wam pozwolić na kontakt z kimkolwiek poza moimi ludźmi.
— A jeśli spalą wyspę? — spytała Dylan.
— Nie spalą — odparł pewnym głosem. — Nie zrobią tego dopóki nie będą pewni. A my im dostarczymy ciała, które będą sobie mogli obejrzeć i przygotujemy przekonującą historyjkę, nie mówiąc już o demonstracyjnej likwidacji Operacji Feniks. Wszystko powróci do normy. Będą się domyślać, iż coś jest nie w porządku, ale nasze działania będą przekonywujące. Możecie mi wierzyć.
Westchnąłem i wzruszyłem ramionami. — A czy mamy jakiś wybór?
— Żadnego — odparł gładko.
Zauważyłem, iż w tym momencie pośrodku pomieszczenia stoi jedynie on i nikt więcej. Działka laserowe otworzyły ogień i po jakimś czasie on również został stopiony. Popatrzyłem w bok na brązową plamę, która pozostała po Samashu, mimo wysiłków włożonych w jej usunięcie. Mój ruch… sukces, i szach.
Dylan zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym wyszeptała. — Miałeś rację! — I po krótkim wahaniu dodała. — Jak teraz rozpoznamy prawdziwego?
— Nie rozpoznamy — odpowiedziałem. — Zaufaj mi.
Sytuacja powtórzyła się trzykrotnie i za każdym razem była ona co najmniej równie przekonywająca jak ta pierwsza. W każdym przypadku następowało nagłe stopienie robota. Zastanawiałem się, czy byłyby tak pewne siebie, gdyby Laroo powiedział im, co się przydarzyło ich poprzednikom.
Jednakże czwarty — tak samo odpowiadający standardom świata cywilizowanego i równie przeciętny jak pozostałe — zachował się inaczej. Pod koniec długiej i dziwnej rozmowy uśmiechnął się i westchnął.
— W porządku. O to mi chodziło. Dość już tej zabawy i gier. Przekonaliście mnie. — Odwrócił się i wskazał gestem, byśmy szli za nim. Szliśmy nerwowo, omijając kałuże, zerkając podejrzliwie na działka. Tym razem jednak wszyscy opuściliśmy laboratorium.
Na zewnątrz czekał Bogen, który ukłonił się i spytał: — Czy wszystko poszło dobrze, mój panie?
— Doskonale. Choć trudno mi w to uwierzyć, wygląda na to, że nasi tu obecni przyjaciele rzeczywiście dostarczyli tego, czego od nich oczekiwałem. Zaopiekuj się nimi troskliwie, Bogen. Daj im wszystko, co zechcą… z wyjątkiem łączności ze światem zewnętrznym. Rozumiesz?
— Jak pan sobie życzy — odpowiedział z szacunkiem.
Szliśmy korytarzem, a ja zacząłem nucić sobie rymowankę, której przedtem ani nie pamiętałem, ani nie znałem, ale której funkcję i znaczenie zupełnie dobrze rozumiałem.
„Było smaszno, a jaszmije smukwijne
Świdrokrętnie na zegwniku wężały,
Peliczaple stały smulcholijne
I zbłąkinie rykoświstąkały… [1] Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra , przekład: Maciej Słomczyński.
Laroo zatrzymał się i obrócił zaciekawiony w moją stronę. — Co to takiego?
— To tylko rymowanka z mojego dzieciństwa — odparłem. — Nie zapominaj, w jakim cholernym napięciu żyłem przez tych kilka ostatnich tygodni. Teraz już mi przeszło.
Pokręcił głową zdziwiony. — Hm. Wariackie sprawy.
— Zobaczymy się jeszcze, prawda? — spytała Dylan naiwnym głosikiem.
— Och tak, bez wątpienia. Nie zamierzam jeszcze wyjeżdżać.
— Może za jakiś miesiąc — podsunąłem z nadzieją. — Moglibyśmy przynajmniej porozmawiać o naszym życiu tutaj.
— A tak, naturalnie. Za miesiąc.
I tym skończyła się nasza rozmowa. On z Bogenem poszedł dalej, a my udaliśmy się na poziom mieszkalny.
Wolni wreszcie od ciągłej obecności strażników wyszliśmy na trawnik. Usiedliśmy w samym jego środku, kąpiąc się w słońcu i cieple, po czym rozebraliśmy się i położyliśmy obok siebie. Jakiś czas milczeliśmy oboje. Wreszcie odezwała się Dylan.
— Czy rzeczywiście przejęliśmy kontrolę nad Władcą Cerbera? — spytała z powątpiewaniem w głosie.
— Nie jestem pewien. Za miesiąc będziemy wiedzieć na pewno — odparłem. — Jeśli przeżyje i opuści tę wyspę, to znaczy, że jest tym prawdziwym. Jeśli nie, będziemy powtarzać cały ten proces w kółko, aż uzyskamy właściwy rezultat. Sądzę jednak, iż to on jest tym prawdziwym.
Zachichotała. — Za miesiąc. Mamy cały miesiąc. Sami, tutaj i spełnią każdą naszą zachciankę. Co za ulga. A potem…
— To wszystko będzie nasze. Cały Cerber. Dobry, stary doktor Dumonia.
Читать дальше