Wciąż jednak nie mogła się ruszyć. Wydawało się jej, że niemożliwe jest zrobienie nawet jednego kroku.
— Elszabet? — usłyszała za sobą.
Odwróciła się powoli. Był to Bill Waldstein, czerwony na twarzy, z białą lekarską kurtką usmarowaną błotem.
— Co ty tu robisz? — zapytał.
— Patrzę. To gorsze, niż sobie wyobrażaliśmy.
— Na miłość boską, Elszabet, wyglądasz na całkiem ogłupiałą, wiesz? Gdzie jest April?
Elszabet wskazała na trawnik.
— Zostawiłem ją z tobą — powiedział Waldstein. — Poszedłem tylko do izby chorych po jakiś środek uspokajający dla niej. Jak mogłaś zostawić ją samą? Dlaczego tu przyszłaś? Co się z tobą dzieje?
Wzruszyła ramionami.
— Popatrz, co oni wyprawiają.
— Weź się w garść, otrząśnij z tego. Musimy zebrać pacjentów, zanim stanie im się coś złego. I złapać Toma, i zamknąć go gdzieś, żeby nie mógł…
— Toma? — powiedziała. — Tam jest Tom.
Waldstein popatrzył we wskazaną stronę.
— Boże, faktycznie. Jest z nim April i Menendez, i ojciec Christie. — Spojrzał na nią. — Pozwalasz mu tak z nimi spacerować? Wiesz, co on może im zrobić? — Waldstein wydał jej się nagle równie obłąkany, jak tumbonde. — Zabiję go, Elszabet. To on sprowadził na nas to całe wariactwo, a może sprowadzić jeszcze gorsze. Trzeba go powstrzymać. Zabiję go…
— Bill, na Boga!
Waldstein jednak pędził już w stronę Toma. Patrzyła, jak biegnie przez bagnisty trawnik, upada, podnosi się, jeszcze raz upada i znów się podnosi. Przemknął ostrożnie obok grupy tumbonde, którzy nieśli chyba rury wyrwane z systemu centralnego ogrzewania wywijając nimi jak kijami baseballowymi. Waldstein podbiegł do Toma wrzeszcząc i gestykulując. Elszabet widziała, jak Tom odwraca się w jego stronę z łagodnym uśmiechem. Waldstein rzucił się na Toma i obaj upadli na ziemię. Wtedy Alleluja chwyciła Waldsteina, podniosła go, jakby podnosiła robaka, i rzuciła nim może piętnaście, dwadzieścia metrów, aż zatrzymał się na pniu wysokiej sosny.
Nawet w tej odległości Elszabet wyraźnie słyszała uderzenie głowy o drzewo. Upadł na ziemię i leżał bez ruchu.
W tym momencie z sali gimnastycznej przybiegła Dante Corelli i stanęła przy Elszabet. Elszabet zwróciła się do niej spokojnym tonem:
— To Bill, widziałaś? Rzucił się na Toma, a Alleluja po prostu podniosła go i…
— Elszabet, musimy stąd uciekać, bo stratują nas na śmierć.
— Myślę, że Bill nie żyje, Dante. Słyszałam, jak uderzył w to drzewo…
— Dan już tu idzie. Zaraz tu będzie. Musimy wszyscy uciekać w stronę lasu, słyszysz mnie, Elszabet? Popatrz, teraz całe stado szarżuje na wzgórze, widzisz? O Boże, widzisz, jak biegną?
Elszabet skinęła głową. W jej duszy panował zamęt. Czuła, że dziwny paraliż woli pogłębia się. Nawet spojrzenie na to, co się działo, było dla niej wysiłkiem. Dante mówiła coś o tłumie? Gdzie? Ach tak, tam. Nowy potok wylewał się z centrum kłębowiska pochłaniając wszystko, co po drodze napotkał. Kierowali się tam, gdzie stał Tom ze swoją świtą.
— O Boże — wymamrotała Elszabet — Tom. Tom!
Ojciec Christie wybiegł na spotkanie ludzi tumbonde machając rękami i krzycząc coś do nich. Być może błogosławił ich, niosąc w czasie chaosu pocieszenie Kościoła. Nie powstrzymał ich, zniknął pod stopami tłumu. Teraz przyszła kolej na Alleluję. Stanęła mocno na drodze, którą posuwał się motłoch, i z niewiarygodną energią, sprawiającą wręcz diaboliczne wrażenie, zaczęła chwytać ich i rozbijać o drzewa; jednego, pięciu, dwunastu, aż wreszcie przewrócona, również zniknęła z pola widzenia.
— Tom — powiedziała tym razem spokojniej Elszabet. Nie widziała go już, podobnie jak April i Menendeza.
Słyszała, jak Dante mówi do kogoś:
— Tak jakby postradała zmysły. Tylko stoi i patrzy.
— Hej, Elszabet — Dan Robinson dotknął jej ramienia. — Musimy się stąd wydostać, dopóki jeszcze jest to możliwe. Elszabet! Centrum leży w gruzach. Nikt nie panuje nad tłumem. Wymkniemy się do lasu i pójdziemy szlakiem rododendronowym, dobrze? Powinno się nam udać wejść w las na tyle głęboko, by nikt nam nie zagrażał…
— Muszę znaleźć Toma — rzekła Elszabet.
— Tom już pewnie nie żyje.
— Może tak, a może nie. Jeśli jednak żyje, to musimy go znaleźć. I dowiedzieć się, kim jest. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o nim i o tym, co robi. Nie rozumiesz? Proszę cię, Dan. Myślisz, że zwariowałam? Tak, oboje tak myślicie, widzę to. Ale mówię wam, muszę znaleźć Toma. Wtedy będziemy mogli stąd odejść, nie wcześniej. Proszę, spróbujcie zrozumieć. Proszę.
Tom trzymał jedną ręką grubą dziewczynę, drugą Meksykanina i stał spokojnie w miejscu, gdy tymczasem roje szaleńców przebiegały obok. Wiedział, że nic mu się nie stanie. Nie teraz, gdy zaczął się już Czas Przejścia. Był bezpieczny, bo została mu przypisana rola wehikułu ludzkiej rasy, a o tym wszyscy z pewnością wiedzieli.
Wielka szkoda — pomyślał — że straciliśmy księdza i syntetyczną kobietę. Oni nie będą już mieli szansy na Przejście. Nawet jednak bez nich był wciąż w stanie uzyskać odpowiednią moc. Stawało się to coraz łatwiejsze. Jego siła rosła z każdym kolejnym wysłanym człowiekiem. W duszy Toma panował niezmącony spokój i świadomość boskiej misji.
— Oto następny, którego wyślemy — powiedział.
— Podwójna Tęcza — rzekł Meksykanin. — Tak, on będzie dobry. Poślemy go do Maguali-ga.
Tom natychmiast rozpoznał w tym człowieku Indianina. W swoim czasie widział wielu Indian. Ten był mężczyzną mocnej budowy o płaskim nosie i lśniących, ciemnych włosach. Może to Navaho, a może z innego plemienia, ale z pewnością Indianin.
Indianin stał odwrócony plecami do płonącego budynku, ciskał w przebiegających fanatyków grudami ziemi i wrzeszczał na nich w języku, którego Tom nie rozumiał. Meksykanin podszedł do niego i coś mu powiedział, a wtedy brwi Indianina uniosły się do góry, a na twarzy pojawił się uśmiech. Meksykanin dodał jeszcze parę słów, po czym poklepali się nawzajem po plecach. Indianin zbliżył się do Toma.
— Dokąd chcesz mnie wysłać? — zapytał.
— Na Dziewięć Słońc. Będziesz przechadzał się z Sapiilami.
— Czy moi ojcowie tam będą?
— Twoi nowi ojcowie przyjmą cię do swego grona — odparł Tom.
— Sapiilowie — powiedział Indianin — co to za plemię?
— Od dzisiaj twoje.
— Pójdziesz do Maguali-ga — wtrącił Meksykanin. — Nie zaznasz już nigdy bólu ni smutku, ni pustki w duszy. Idź z Bogiem, przyjacielu. To twoja najszczęśliwsza chwila.
— Stańmy wokół niego i podajmy sobie ręce — zarządził Tom.
— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Meksykanin. Indianin kiwnął głową i uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy.
— Teraz — rzekł Tom.
To było jak nagłe uderzenie fali. Ogromny mężczyzna osunął się na ziemię i już go nie było.
Za każdym razem łatwiej — powiedział Tom i poprowadził April i Meksykanina obok roztrzaskanego w drzazgi małego budynku w stronę centrum wydarzeń, w kierunku stojącego w samym środku autokaru. Pomyślał, że mógłby siąść na stopniach i tam przeprowadzać Przejścia. Uszedł jednak ledwie kilka kroków, gdy podeszli do niego mężczyzna i kobieta. Oboje byli bladzi i zdenerwowani. Trzymali się za ręce, tak jakby od bycia razem zależeć miał ich los. Kobieta była niska i atrakcyjna, miała ładną twarz i kręcone rude włosy. Mężczyzna, smukły i śniady, wyglądał na mola książkowego.
Читать дальше