Wtedy właśnie Tom wyjął z ciała duszę Stidge’a i rzucił ja na Luiiliimeli.
Zrobił to z taką łatwością, jakby puszczał kaczki po jeziorze. Zrobił to sam, gdyż był do tego zmuszony, a nigdzie w pobliżu nie było jego pomocników. Nie wymagało to już prawie żadnego wysiłku. Skupił po prostu energię, zebrał siły i wyrzucił duszę Stidge’a w niebiosa. Stidge gapił się na niego osłupiały. Za chwilę jednak osłupienie na jego twarzy ustąpiło miejsca uśmiechowi Przejścia. Szpikulec wypadł mu z ręki, osunął się na stertę drewna.
Tom pochylił się nad nim zdumiony, drżący, wciąż czując mdłości w żołądku.
Zrobiłem to sam — pomyślał. — To tak, jakbym go zabił. Podniosłem go i wyrzuciłem w przestrzeń. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem.
Po chwili się opanował. Nie, nie, przecież Stidge żyje, jest teraz na Luiiliimeli, w mieście Meliluiilii pod olbrzymią niebieską gwiazdą Ellullimiilu. Tam się nim zaopiekują i wyleczą z wszystkich chorób gnębiących jego duszę. Podobnie jak inne Przejścia i to nie było zabójstwem. Jedyna różnica jest taka, że tym razem zrobiłem to zupełnie sam. Zresztą gdybym tego nie zrobił, to z całą pewnością zabiłby mnie tym szpikulcem, a wtedy skończyłyby się Przejścia.
Rozumiesz to, Stidge? Nie zabiłem cię, Stidge. Wyświadczyłem ci największą przysługę w twoim życiu.
Tom uspokoił się trochę. Mdłości ustąpiły. Jeszcze raz spróbował uwolnić stopę.
— Zaczekaj, pomogę ci — powiedziała grubaska, która nagle pojawiła się przy nim, próbując niezdarnie wdrapać się na stertę drewna. Twarz oblewał jej rumieniec, oczy błyszczały. Ubranie miała rozdarte w dwóch lub trzech miejscach.
— Utknęła mi stopa — rzekł Tom — podaj mi rękę… o tak.
— To ten mężczyzna, który zabił tego przy autokarze, prawda? — stwierdziła. — Wszyscy go szukali. Nie żyje, prawda?
— Dokonał Przejścia. Wysłałem go na Luiiliimeli. Teraz mogę już przeprowadzać Przejścia samodzielnie.
— To chyba ta cię trzyma, tak — powiedziała i wyrwała z podłogi wielką belkę, którą następnie odrzuciła na bok. Tom uwolnił nogę i rozmasował łydkę.
Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł kryjący się pod tym uśmiechem smutek. Wziął ją za rękę i zapytał:
— Gdzie chciałabyś, żebym cię wysłał?
— Co?
— Mogę cię już uwolnić. Mogę już dać ci twoje Przejście.
Wyrwała rękę, jak gdyby dotknięcie Toma parzyło ją.
— Nie, proszę…
— Nie?
— Nie chcę nigdzie odchodzić.
— Ale ten świat jest skończony. Został tu tylko smutek i ból. Mogę wysłać cię do Zielonego Świata, Dziewięciu Słońc lub na Świetlną Kulę…
— Ta myśl mnie przeraża. To tak jak śmierć, prawda? Albo nawet gorzej — na twarzy pojawił się przestrach. Zaczęła dreptać nerwowo w kółko, sięgając po upuszczony przez Stidge’a szpikulec. — Boję się. Zacząć wszystko od nowa, stawić czoło zupełnie nowemu światu? Nie, nie. Lepiej po prostu umrzeć, wiesz?
Niezdrowy blask zniknął z jej oczu. Wyglądała, jakby wyszła z długiego tunelu na świeże powietrze. Jej głos, zawsze przypominający Tomowi głos małej dziewczynki, teraz brzmiał dojrzale. Mówiła dalej:
— Jestem zmęczona byciem sobą. Noszeniem tego wielkiego, okropnego ciała. Wiecznie wystraszona. Wiecznie spłakana.
Bawiła się wyłącznikiem szpikulca, próbując zorientować się, jak się go uruchamia, ale wydawało się, że nie potrafi tego zrobić. Po chwili jednak Tom ujrzał małe światełko i uświadomił sobie, że jednak jej się udało. Drżącą ręką trzymała broń przy piersi.
— Nie! — powiedział Tom. Nie mógł jej na to pozwolić. Chwycił ją za gruby nadgarstek i wysłał na Zygerone V. Gdy ciało pozbawiono ducha, upadło na ziemię obok ciała Stidge’a ze strasznym hukiem. Uśmiechnęła się. Tom podniósł szpikulec, wyłączył zasilanie i odrzucił daleko w krzaki.
Przysiadł głęboko oddychając i próbując odzyskać równowagę. Spojrzał na dwie uśmiechnięte postacie przed nim i pomyślał: To jak zabójstwo, ale nie zabiłem ich przecież, tylko wysłałem w podróż. Stidge zabiłby mnie, a ona zabiłaby siebie, a ja nie mogłem pozwolić na żadną z tych rzeczy. Zrobiłem, co musiałem, to wszystko. Zrobiłem, co musiałem. To przecież dzień Przejścia, najwspanialszy dzień w historii świata.
Poczuł się lepiej. Ostrożnie wydostał się z gruzów. Szaleństwo wciąż trwało. Płonęły kolejne budynki. Popatrzył przed siebie za nowo powstałą polanę i ujrzał wysoką kobietę; tę, która była dla niego tak miła, doktor Elszabet. Ona również patrzyła na niego.
Tom uśmiechnął się do niej. Wydawało się, że woła do niego i daje mu jakieś znaki. Skinął głową i poszedł w jej stronę.
— Oto i on — powiedziała Elszabet do Dana i Dante. — Muszę z nim porozmawiać. Zaczekacie na mnie?
W tym momencie grupa rozwrzeszczanych fanatyków przetoczyła się przez miejsce, w którym stali, i gdy Elszabet popatrzyła w stronę swoich współpracowników, już ich tam nie było. Wydawało się jej, że słyszy z oddali głos Dana, ale nie była pewna, czy to on. Głos zlewał się bowiem z wyciem wiatru i rykiem tłumu. No cóż, teraz chciała przecież zobaczyć się z Tomem.
Tom stał przed zniszczonym budynkiem sali rekreacyjnej. To, że tak nagle wyłonił się przed nią z tłumu, zakrawało na cud. Jaki on spokojny. Pewnie spacerował godzinami w tym całym zamęcie nie zauważając nawet, co się wokół niego dzieje.
— Tom! — zawołała.
Ruszył powoli w jej stronę. Wyglądało na to, że wcale się nie spieszy. Za nim Elszabet dostrzegła dwie postacie, sprawiające wrażenie śpiących, rozciągnięte na stercie drewna. Jedną z nich była April, drugą zaś prawdopodobnie rudowłosy drapacz, który zabił przywódcę kultu na schodach autokaru. Oboje leżeli nieruchomo. Elszabet wydało się, że ona i Tom są jedynymi osobami znajdującymi się na terenie centrum. Jakby otaczała ich strefa ciszy.
— Toż to panna Elszabet — powiedział Tom uśmiechając się dziwnie. — Miałem nadzieję, że cię spotkam, Elszabet. Wiesz, co się tu dzieje? Rozpoczął się czas, o którym ci mówiłem. Rozpoczęły się Przejścia, dokładnie tak jak chcieli Kusereenowie.
— Co zrobiłeś z Edem Fergusonem?
Znów ten dziwny uśmiech.
— Pomogłem mu dokonać Przejścia.
— Czy to znaczy, że go zabiłeś?
— Hejże, mówisz tak, jakbyś się gniewała.
— Zabiłeś Eda Fergusona? Odpowiedz mi, Tom.
— Czy zabiłem? Nie, umożliwiłem mu tylko odrzucenie ciała, to wszystko. A potem wysłałem go do Sapiilów.
Elszabet poczuła, jak po jej plecach i ramionach przebiegł zimny dreszcz.
— A April? Jej też to umożliwiłeś?
— To ta grubaska, tak? Tak, ona też odeszła, może dwie minuty temu. I Indianin. No i Stidge, gdy próbował mnie zabić. Innych też wysłałem dziś rano.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Zabiłeś ich wszystkich? Mój Boże… Nick, April, kto jeszcze? Powiedz mi, Tom, ilu moich pacjentów zdążyłeś już zabić?
— Zabić? — potrząsnął głową. — Dlaczego wciąż mówisz o zabijaniu? Nie, nikogo nie zabiłem. Wysłałem ich tylko, to wszystko.
— Wysłałeś ich — powtórzyła Elszabet jednostajnym głosem.
— Tak, wysłałem ich. Dziś jest dzień Przejścia. Na początku potrzebowałem czworo pomocników. Później tylko dwoje. Teraz mam już wielką siłę.
Elszabet zaschło w gardle. W piersiach czuła potworny ucisk, jakby chciał wyrwać się z jej wnętrza krzyk. Ferguson — pomyślała — April, Nick Podwójna Tęcza. Wszyscy nie żyją. Większość innych pewnie też. Jej pacjenci. Wszyscy, którym usiłowała pomóc. Co on im zrobił? Gdzie teraz są? Jeszcze nigdy nie czuła tak przygniatającej pustki i bezsilności. Zwróciła się spokojnie do Toma:
Читать дальше