— Zgadzam się z tobą, ale nadal nie wiem, gdzie jestem. Nie będę miał pewności, dopóki nie wróci mi pamięć. Chyba nigdy nie słyszałem tej nazwy, którą wymieniłaś…
— Lodowi Żebracy?
— Nie wywołuje u mnie żadnych skojarzeń.
— To zrozumiałe. Nie sądzę, żeby zakon pojawiał się w układzie Skraju Nieba. Przebywamy tylko w układach, które są większymi ośrodkami wymiany z innymi układami.
Chciałem zapytać, jaki układ ma na myśli, ale zakładałem, że wróci do tego w odpowiednim czasie.
— Sądzę, Amelio, że musisz mi coś więcej powiedzieć.
— Dobrze. Wybacz tylko, że zabrzmi to jak gotowy wykład. Nie jesteś pierwszą osobą, której to wyjaśniam, i obawiam się, że nie ostatnią.
Jako zakon Żebracy istnieli około stu pięćdziesięciu lat — początki sięgają połowy dwudziestego czwartego wieku. Mniej więcej w tym samym czasie loty międzygwiezdne wyrwały się spod wyłącznej kontroli rządów i wielkich mocarstw i stały zjawiskiem niemal powszechnym. W tym czasie Ultrasi zaczęli tworzyć odrębną grupę ludzką — nie tylko obsługiwali statki, lecz również spędzali na pokładzie całe życie, dzięki dylatacji czasu rozciągnięte poza granice trwania normalnego ludzkiego pokolenia. Za opłatą rozwozili pasażerów między układami gwiezdnymi, ale niekiedy szli na łatwiznę, jeśli chodzi o jakość usług: obiecywali dowieźć ludzi do konkretnego miejsca, a lądowali w zupełnie innym układzie, pozostawiając podróżnych lata świetlne od zamierzonego celu. Niekiedy ich urządzenia chłodnego snu były tak stare i źle konserwowane, że po przylocie na miejsce pasażerowie budzili się bardzo postarzali lub z umysłami całkowicie wymazanymi.
W niszę rynkową weszli Lodowi Żebracy — założyli swoje filie w kilkudziesięciu układach, oferując pomoc uśpionym, których ożywienie nie przebiegło całkiem gładko. Zajęli się nie tylko pasażerami statków kosmicznych. Duża część zleceń dotyczyła ludzi, którzy, uśpieni na dziesięciolecia w kriokryptach, przeskoczyli okresy recesji ekonomicznej czy niepokojów politycznych. Często po obudzeniu okazywało się, że ich oszczędności stopniały, majątki skonfiskowano, a pamięć uszkodzono.
— Teraz na pewno mi powiesz, gdzie tu jest haczyk.
— Jedno musisz zrozumieć od początku — odparła Amelia. — Nie ma haczyka. Zaopiekujemy się tobą, aż na tyle wydobrzejesz, by stąd wyjść. Jeśli zechcesz odejść wcześniej, nie będziemy cię zatrzymywać, a jeśli postanowisz zostać dłużej, zawsze przyda się w polu para rąk. Gdy opuścisz Hospicjum, nic nam nie będziesz dłużny i nie będziemy się z tobą kontaktować bez twojej woli.
— Jak wam się to wszystko opłaca?
— Jakoś dajemy sobie radę. Wielu naszych pacjentów po wyleczeniu czyni dobrowolne donacje, ale z góry tego nie oczekujemy. Koszty naszej działalności są nadzwyczaj niskie i nigdy nie mieliśmy długów za budowę Idlewild.
— Taki habitat nie mógł być tani.
Wszystko przecież kosztuje, nawet materia ukształtowana przez zastępy nierozumnych, powielających się robotów.
— Znacznie tańszy, niż przypuszczasz, choć musieliśmy iść na kompromisy co do podstawowej konstrukcji.
— Chodzi o ten dziwny wrzecionowaty kształt?
— Pokażę ci, kiedy się lepiej poczujesz. Wtedy zrozumiesz. — Kazała robotowi nalać wody do szklaneczki. — Wypij. Na pewno jesteś spragniony. Przypuszczam, że chciałbyś się czegoś więcej o sobie dowiedzieć. Na przykład, jak się tu dostałeś i gdzie jest to miejsce.
Z wdzięcznością wypiłem wodę. Miała dziwny obcy smak, ale nie był nieprzyjemny.
— Najwyraźniej nie jestem w układzie Skraju Nieba. A to miejsce musi być w pobliżu jednego z ośrodków ruchu statków, bo nie umieścilibyśmy go tutaj.
— Tak. Jesteśmy w układzie Yellowstone, wokół Epsilon Eridani. — Obserwowała, jak zareaguję. — Nie jesteś zbyt zdziwiony.
— Czegoś takiego się spodziewałem. Nie pamiętam tylko, co mnie tu przywiodło.
— Pamięć wróci. W pewnym sensie masz szczęście. Niektórzy z naszych klientów czują się doskonale, ale są zbyt biedni, by pozwolić sobie na emigrację do właściwego układu. Umożliwiamy im zarobienie tu niedużych pieniędzy, by w końcu mogli pokryć koszty transportu do Pasa Złomu. Albo załatwiamy im staż w jakiejś innej organizacji; to szybszy sposób, choć zwykle znacznie mniej przyjemny. Ty nie musisz robić ani tego, ani tego. Mam wrażenie, że jesteś osobą zamożną, sądząc po funduszach, jakie przywiozłeś. Oraz tajemniczą. Może to dla ciebie nie ma znaczenia, ale opuściłeś Skraj Nieba jako bohater.
— Ja?
— Tak. Był wypadek, a ty przyczyniłeś się do uratowania sporej grupy ludzi.
— Nic nie pamiętam.
— A Nueva Valparaiso? Tam się to wydarzyło.
Nazwa coś mi mgliście przypominała, jak ledwo znany odnośnik do książki przeczytanej wiele lat temu. Ale oba jej główne elementy, zarówno przebieg akcji, jak i główni bohaterowie — nie mówiąc o zakończeniu — wydawały mu się dość enigmatyczne. Wpatrywałem się w mgłę.
— Żałuję, ale nadal nic nie pamiętam. Powiedz mi, jak tu się dostałem. Jak się nazywał statek?
— „Orvieto”. Wyleciał z twojego układu około piętnastu lat temu.
— Musiałem mieć jakieś ważne powody, by się na nim znaleźć. Podróżowałem sam?
— O ile wiemy, tak. Nadal obrabiamy cargo statku. Na pokładzie było dwadzieścia tysięcy uśpionych. Dotychczas ogrzano zaledwie jedną czwartą. Nie ma pośpiechu. Jeśli ktoś zamierzał spędzić piętnaście lat w podróży kosmicznej, to kilka tygodni opóźnienia z początku czy na końcu nie ma wielkiego znaczenia.
To dziwne, ale choć nie potrafiłem tego sprecyzować, czułem, że jest coś, co należy pilnie zrobić. Jakbym budził się ze snu, którego szczegółów nie pamiętałem, ale przez który byłem potem wiele godzin podenerwowany.
— Powiedz, co wiesz o Tannerze Mirabelu.
— Mniej, niż byśmy chcieli. Ale to nie powinno cię niepokoić. Twój świat wojuje, Tanner. Już od stuleci. Załączona dokumentacja jest równie niedokładna, jak nasza własna, a Ultrasi niezbyt interesują się tym, kogo wiozą, byle dostali za to pieniądze.
Nazwisko wydało się znajome, jak stara rękawiczka. Dobre połączenie z imieniem. Tanner to imię robotnika, ostre i rzeczowe, imię kogoś, kto kończy robotę. Mirabel — przeciwnie — pobrzmiewało lekkimi pretensjami do arystokratyczności.
Z takim nazwiskiem mogłem iść przez życie.
— Dlaczego wasze własne zapisy są niejasne? Nie powiesz, że tu też mieliście wojnę.
— Nie — odparła Amelia ostrożnie. — Nie. Było w tym coś naprawdę innego.
— Dlaczego?
— Przez chwilę mówiłeś tak, jakbyś był z tego zadowolony.
— Może kiedyś byłem żołnierzem — odparłem.
— Uciekłeś od okropności wojny po dokonaniu jakiegoś niewyobrażalnego okrucieństwa?
— Czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do okrucieństw? Uśmiechnęła się, ale na jej twarzy nie widziałem wesołości.
— Nie uwierzyłbyś, Tanner, ale przewijają się tu ludzie wszelkiej maści. Różni, przeróżni. A wygląd nie ma nic do rzeczy… Zaraz, zaraz, w twoim domu nie ma lustra? Nie widziałeś się jeszcze po przebudzeniu?
Pokręciłem głową.
— W takim razie chodź ze mną. Mały spacer dobrze ci zrobi.
* * *
Z chaty poszliśmy dróżką do doliny. Robot Amelii popędził przed nami jak podekscytowany szczeniak. Dziewczyna obchodziła się swobodnie z maszyną, ale mnie robot wprawiał w zakłopotanie. Tak bym się czuł, gdyby spacerowała z jadowitym wężem. Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy mi się ukazał i odruchowo sięgnąłem po broń. Nie był to gest teatralny, ale wyuczone działanie. Prawie czułem ciężar nieistniejącego pistoletu, dokładny kształt kolby w dłoni. Tuż pod powierzchnią świadomości skrywała się podpierająca struktura sprawności strzeleckiej.
Читать дальше