— Jest światło! Jest! Widziałem!
Chwycił gwałtownie jej rękę i ze zgrozą skonstatował, iż jest lodowato zimna. Przycisnął ją do piersi.
— Co mówisz? Co? — poruszyła się sennie.
— Jest światło! Widziałem!
— Tak… Wiedziałam… że przylecą… Uratują nas… Nawet gdybyśmy zamarzli… przywrócą do życia… Do życia…
— Powiedz! Co mam robić?!
— Wiedziałam, że przylecicie…
— Kamo, To ja! Modest! — zawołał z przerażeniem. — Powiedz co robić?
— Modest? Czego chcesz ode mnie? — wyszeptała z przestrachem. — Dlaczego mnie męczysz? Ja wszystko powiedziałam… Całą prawdę…
— Co ty? Co tobie? — trząsł się jak w febrze.
— Taka jest prawda. Musisz zrozumieć…Ja nie mogę… nic… Nic ci innego nie powiem…
Nie powiem… Musisz zrozumieć… Nie chcesz mi wierzyć? Dlaczego? Ja cię nie okłamałam…
Zerwał się z ziemi i począł nawoływać jak mógł najgłośniej. Potem długo wsłuchiwał się w ciszę, ale do uszu jego dobiegał tylko daleki szum wiatru w górach.
Znów wzywał pomocy i nasłuchiwał. Jeszcze raz i jeszcze raz…
Wrócił w końcu z powrotem do Kamy i dźwignąwszy ją z ziemi ruszył z tym ciężarem w kierunku urwiska.
Niebawem ujrzał światełko. Było ono jakby wyżej i jaśniejsze. Szedł dalej w jego kierunku, zsuwając się coraz niżej po kamieniach.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się na dole pod uskokiem. Czerwone światełko migotało teraz z góry, przesuwając się szybko po niebie. Śledził jego ruch z bijącym sercem i radosną nadzieją tak długo, aż minęło zenit i poczęło przesuwać się na północny zachód.
Teraz już nie nadzieja, lecz niepokój wzrastał w nim z minuty na minutę. Gdy wreszcie czerwony punkt zniknął za szczytami gór, wtedy wiedział już: to nie była pomoc. To tylko jedno ze sztucznych ciał niebieskich okrążających Ziemię, jakie nieraz już pokazywała mu Kama…
Z rozpaczą przycisnął ucho do piersi dziewczyny. Wydawało mu się, że słyszy słabe uderzenia serca. Ale czy się nie myli? Czy słuch go nie zwodzi?
Znów począł rozcierać jej ciało. Ale pozostało zimne i nieruchome…
Wtedy pomyślał jeszcze raz o Bogu, któremu służył tak wiernie i ślepo… Zaczął się modlić jak mógł najżarliwiej, błagając niebiosa o ratunek. Nie dla siebie! Własny los był mu w tej chwili zupełnie obojętny. Myślał tylko o niej. Jakże bliska stała się mu w tych godzinach… A przecież o mało jej nie zabił…
Nie myślał w tej chwili czy miłość, jaką darzy Kamę, jest miłością występną czy świętą.
Czuł, że dziewczyna umiera i rozpaczliwie szukał ratunku. Może był w tej rozpaczy i lęk przed utratą jedynej pomocnej ręki w tym obcym i dziwnym świecie. Może był i strach przed własnym sumieniem, przed dręczącą świadomością wyrządzonej krzywdy, której nikt i nic nie potrafi naprawić…
Ale niebiosa pozostały głuche. Czyżby Bóg odwrócił się od niego w tej najcięższej godzinie?… A może dotychczasowe życie naprawdę było pomyłką?… A jeśli krew, która za jego sprawą została wytoczona, jeśli spopielało ciała skazywanych przez niego na męki — jego oskarżają? Oskarżają przed obliczem Pana?! Nie! Przecież on nie czynił tego sam z siebie. Przecież był tylko jednym z wielu, oddanym bez reszty słusznej sprawie… Ta sprawa musiała być słuszna, gdyż inaczej, kim byłby ten, który go oszukał?… Dlaczego zezwalał, aby słudzy jego źle czynili?…
Idąc tak w zapamiętaniu coraz dalej w głąb doliny nie modlił się już, nie prosił, lecz oskarżał i groził temu, który nie chciał wysłuchać jego prośby…
Na koniec straszna myśl, przed którą wzdrygała się cała jego natura, pojawiła się w jego głowie. Jeśli nie Bóg, to może Szatan pospieszy mu z pomocą?… Myśl ta drążyła coraz głębiej jego umysł, coraz natarczywiej domagała się próby.
I kiedy wreszcie w przystępie szaleńczej rozpaczy począł wzywać piekło na ratunek — wiedział, że już nie ma odwrotu… Czuł, że zrywa ostatnie więzy z tym wszystkim, czemu przez lata całe był bezgranicznie wierny.
Na próżno jednak łudził się, że otrzyma odpowiedź…
Szedł coraz wolniej. Coraz bardziej ciążyło mu martwe już ciało Kamy. Nie odczuwał zimna, lecz tylko straszliwe zmęczenie i senność.
Potykał się coraz częściej. Padał, podnosił się i znów upadał… Wreszcie, gdy nie był w stanie nieść dalej ciała dziewczyny, osunął się na nie bezwładnie i tak pozostał.
Nie słyszał i nie widział nic: ani szumu silników lądującej maszyny powietrznej… ani zapalonej wysoko nad doliną sztucznej gwiazdy, rozpraszającej słonecznym blaskiem mroki nocy…