Münch również dostrzegł światełko. Było to dla niego takim zaskoczeniem, iż przez dłuższą chwilę stał jak skamieniały. Potem z jakimś dzikim okrzykiem porwał leżący na podłodze taboret i podbiegł do tablicy.
Pierwszym ciosem roztrzaskał ekran wizjofonu. Drugi dosięgnął tablicy rozdzielczej.
Lampki kontrolne poczęły błyskać bezładnie, lecz już spadły na nie następne uderzenia.
— Stój! Co robisz?! — krzyknęła z przestrachem.
Ale on bił jeszcze zacieklej, gruchocąc cienką płytę i znajdujące się pod nią urządzenia. Przeciągły jęk sygnału alarmowego zmieszał się z hukiem uderzeń i trzaskiem pękającego plastyku.
— Spowodujesz katastrofę! Spadniemy!
Zdawał się nic nie słyszeć.
— Modest!!!
Jeszcze raz uniósł w górę taboret, lecz w tej samej sekundzie raptowna zmiana prędkości powaliła go na podłogę i rzuciła aż pod okno w przedniej części statku. Niewidzialna siła przygniotła go do ściany. Czyżby moce piekielne objęły w swe władze statek powietrzny?
Spojrzał z lękiem na Kamę, ale jej położenie było jeszcze gorsze. Przywiązana za nogi do stolika leżała wyciągnięta bezwładnie na środku kabiny, a oczy jej pełne były niekłamanego strachu. Było w tym coś nielogicznego, niepojętego dla jego umysłu. Nic teraz nie rozumiał i czuł coraz większy zamęt w głowie…
Nagle z rozbitej aparatury sterowniczej rozbłysła z trzaskiem iskra wyładowania elektrycznego i samolot szarpnięty nieskoordynowanym wychyleniem sterów runął w głąb powietrznego oceanu. Niebo i ziemia w szalonym tańcu poczęły wirować wokół statku.
Maszyna podrywała się w górę, to znów spadała dziobem, w dół tracąc z sekundy na sekundę wysokość.
Münch rzucony kilkakrotnie od ściany do ściany zdołał uchwycić się regału, ale uwiązane na linie ciało Kamy uderzało raz po raz o podłogę i pobliskie sprzęty.
Ziemia zbliżała się nieuchronnie. Coraz częściej za oknami statku przebiegały na przemian: ośnieżone szczyty gór, to znów ciemne, pogrążone w mroku doliny, z wdzierającymi się w nie długimi jęzorami lodowców. Maszyna spadała coraz niżej, lecz układ homeostatyczny działał jeszcze, usiłując zapobiec katastrofie.
— Panie nasz! Bądź miłościw… Bądź miłościw — powtarzał rozpaczliwie Münch uczepiony kurczowo półki.
Powierzchnia Ziemi była tuż, tuż.
— A więc koniec! — przebiegło Kamie przez głowę.
Uczuła nowe, jeszcze boleśniejsze szarpnięcie za nogi. Samolot poderwany w górę przez automatycznego pilota zawisł na moment w powietrzu i opadł z powrotem ku Ziemi. Nad samą powierzchnią jeszcze raz ognisty snop gazu uderzył w dół, ale maszyna, zaczepiwszy pierścieniem nośnym o występ skalny, przekoziołkowała i z ogłuszającym trzaskiem pękającego kadłuba zaryła się w kamienistym gruncie. Obłok pyłu otoczył na chwilę statek.
Nastała dzwoniąca w uszach cisza. Potem stopniowo słuch Kamy począł wyławiać z tej ciszy daleki szum wiatru.
Wisiała na linie głową w dół i czuła, że coś ciepłego i mokrego ścieka jej po twarzy zalewając oczy.
Statek leżał na boku tak, że stolik, do którego była przywiązana, znajdował się w tej chwili nad nią w górze. Poprzez popękane okna widziała niebo i pokryte rzadkimi płatami śniegu zbocze górskie.
W głębi kabiny, tam gdzie niegdyś mieściła się tablica rozdzielcza, gęstniejący obłok pary osnuwał kłębowisko przewodów.
— Przeciek z generatora — uprzytomniła sobie z jakąś nienaturalną obojętnością.
Wiedziała, że powinna coś uczynić, aby uwolnić nogi z krępujących je więzów, ale nie potrafiła zdobyć się na jakiekolwiek działanie. Ręce miała, co prawda, wolne, lecz lęk przed bólem paraliżował ruchy.
Tymczasem znów poczęły chwytać ją mdłości, a wpijająca się w ciało lina zdawała parzyć jak rozpalone żelazo. Tuż obok, na odległość wyciągniętego ramienia, znajdował się fotel.
Oparcie przybrało pozycję poziomą. Gdyby tak udało się jej tam wspiąć, potem wyżej — na brzeg siedzenia, nie wisiałaby już wówczas na linie, a być może, potrafiłaby nawet uwolnić się od więzów.
Powoli, pokonując ból ramion, wyciągnęła rękę i chwyciła krawędź oparcia.
Przeciągnięcie ciała wydawało się jednak zadaniem nad siły. Po kilku próbach, wyczerpana, opadła z powrotem.
— Jezu… — rozległ się nagle w ciszy przytłumiony jęk. A więc Münch żyje — uświadomiła sobie. Ale czy mogła liczyć na jego pomoc?
Jęk ponowił się, dochodząc jakby spod ziemi.
— Czy mnie słyszysz, Mod? — rzuciła pytanie i czekała z niepokojem odpowiedzi.
Jęki ustały. Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszała przyciszony, niepewny, jakby na wpół zdławiony okrzyk: — Jeśli możesz… Jeśli ci wolno… pomóż mi!
— Gdzie jesteś? Co ci się stało?
— Prędzej! Prędzej! Błagam!…
W tym momencie ledwo dostrzegalne drżenie przebiegło statek.
— Aaa!!!
Krzyk Modesta był tak rozpaczliwy, że Kama zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich godzinach.
Zagryzając z bólu wargi uczepiła się rękami fotela. Centymetr po centymetrze, mimo iż mięśnie odmawiały posłuszeństwa, dźwigała się w górę, całym wysiłkiem woli pokonując bezwład ramion.
Przeraźliwe krzyki nie ustawały, przynaglając do pośpiechu.
Wreszcie głowa dziewczyny znalazła się na oparciu fotela. Jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek i ciężar ciała spoczął na uginającej się miękko powierzchni. Teraz już tylko kilkanaście sekund odpoczynku…
Wspięcie się z oparcia na przednią, a obecnie górną część fotela było już zadaniem łatwiejszym, choć sprawiało nie mniej bólu niż poprzedni wysiłek. Stąd mogła jednak dosięgnąć pętli i uwolnić stopy.
Teraz dopiero odczuła w pełni straszliwe zmęczenie. Zsunęła się na dół, ale była tak osłabiona, że nie mogła utrzymać się na nogach. Serce kołatało gwałtownie. Szum w głowie przechodził chwilami w ostry ból.
Sięgnęła ręką do twarzy i wyczuła pod palcami lepką ciecz. Dłoń była umazana krwią.
Musiała być ranna w głowę. Nic dziwnego — przecież w czasie katastrofy rzucało nią jak piłką.
— Och, nie, nie! — znów rozległ się krzyk Müncha.
Krzyk potęgował się, przechodząc w ochrypłe rzężenie.
To przywróciło jej świadomość sytuacji. Nie trudno było odnaleźć miejsce, skąd wydobywał się głos. W głębi kabiny, tam, gdzie uderzenie o skałę rozdarło ścianę statku, spośród stosu plastyku, odłamków jakichś aparatów, podartych czasopism i książek wystawały dwie poruszające się bezradnie nogi.
Kama chwyciła za stopy i próbowała wydobyć zasypanego.
Krzyki wzmogły się jeszcze bardziej.
— Nie! Nie ruszaj! Nie! Głowa!!! Moja głowa!… — zdławiony głos wydobywał się jakby ze ściany.
Z pośpiechem zaczęła odrzucać spiętrzone przedmioty. Obraz był przerażający: z wąskiej szczeliny, między przeźroczystą ścianą a podłogą, wystawał tułów Modesta. Sama głowa znajdowała się po drugiej stronie szpary.
Ostre krawędzie płyt dotykały niemal szyi inkwizytora, grożąc w każdej chwili zwarciem się straszliwych nożyc.
Nie było ani chwili do stracenia.
Klin!… Skąd wziąć klin?! — rozpaczliwie szukała sposobu ratunku.
Wśród rumowisk walały się grube tomy.
To chyba jedyny ratunek!
Szybko, jak mogła najszybciej, poczęła wpychać je w szparę obok szyi Müncha, aby opóźnić zwieranie się płyt.
Lecz to był dopiero początek. Teraz trzeba było znaleźć coś, co posłużyłoby za dźwignię.
Читать дальше