Wśród przedmiotów rozrzuconych w pobliżu szczeliny znalazła ów nieszczęsny taboret, którym Modest zdemolował aparaturę. Noga taboretu mogła spełnić rolę dźwigni. Z trudem wsunęła metalowy pręt w szczelinę i opierając się całym ciałem usiłowała rozszerzyć otwór.
Znów ostry ból przeszył jej ramiona. Mocniej nacisnęła dźwignię. Serce jej łomotało gwałtownie, na czoło wystąpiły krople potu.
Ten wysiłek przyniósł jednak rezultat: szczelina poszerzała się milimetr po milimetrze.
Zdawała sobie sprawę, że dobywa już ostatnich sił. Jeszcze centymetr… Jeszcze tylko kilka milimetrów…
Modest już wypchnął książki… Już wysuwa głowę… Jeszcze czoło…
Ale Kama nie może już dłużej utrzymać ciężaru.
Jeśli teraz puści…
Najszerszy odstęp między płytami znajduje się o metr od Kamy. Münch przesuwa się gwałtownymi ruchami w tym kierunku, lecz ona już nie jest w stanie utrzymać dźwigni. Z przerażeniem stwierdza, że szczelina poczyna się znów zwierać.
Co robić? On nie zdąży! Co robić? Musi przecież coś zrobić! Musi!
Czy nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni?… Bo oto desperackim ruchem wsuwa stopę w szparę…
Czuje potworny ból… Wszystko wokoło niej zdaje się zapadać w jakąś otchłań…
Świadomość wracała powoli.
Pierwszym wrażeniem była nieznośna pustka w głowie i obcość własnego ciała. Tępy ból w stopie i ramionach począł przywoływać z pamięci jakieś koszmarne sceny. Równocześnie jednak pojawiły się nowe wrażenia: ktoś trzymał jej rękę i delikatnie gładził dłoń.
Na pewno jest już w szpitalu.
Uniosła powieki. W półmroku ujrzała pochylony nad nią cień.
— Gdzie jestem? — wyszeptała z wysiłkiem.
Cień poruszył się, poprawiając okrywającą ją tkaninę.
— To ja…
Poznała głos Modesta.
Cofnęła gwałtownie rękę.
— Przebacz mi… — usłyszała nad sobą jego głos.
Ale ona w tej chwili nie myślała Już o tym, co było. Świadomość niebezpieczeństwa odsunęła ostatnie przeżycia na dalszy plan.
Próbowała usiąść, lecz wyczerpanie i dotkliwy ból przekreśliły z góry ten zamiar.
Nie była w stanie podnieść się o własnych siłach.
— Czy jesteś ranny? — spytała z wysiłkiem.
— Nie, Kamo, nic mi nie jest.
— Czy chcesz mi pomóc?
— Ależ tak. Co mam robić?
— Musimy się stąd wydostać… jak najprędzej! Tu nie możemy pozostać!
— Dlaczego? Dlaczego nie można tu zostać? — wyszeptał z lękiem.
— Przeciek z generatora. Widziałam… To grozi napromieniowaniem… — tłumaczyła urywanie. — Niewidzialne promienie. One zabijają…
— Gdzie? Gdzie uciekać?!
— Tu gdzieś musi być klapa awaryjna. Jest ich kilka. Okrągła płyta… w czerwonym obramowaniu. W środku uchwyt… Trzeba obrócić… dwukrotnie.
— Wiem. Widziałem…
Począł posuwać się na czworakach, obmacując w mroku ścianę.
Po kilku minutach usłyszała przytłumiony zgrzyt i do wnętrza kabiny wdarł się zimny powiew.
Modest wrócił po chwili i ostrożnie wziął dziewczynę na ręce.
Ujrzała przed sobą szary zarys otworu.
Statek leżał na pochyłym zboczu kamienistego wzgórza. Wysoko nad nim wznosił się ogromny masyw górski, pokryty miejscami jasnymi płatami lodowca.
Wiatr, co prawda, ustał, niemniej chłód już po kilku minutach począł obojgu dawać się we znaki.
Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów Modest ułożył Kamę w załomie między blokami skał.
Zdjął z siebie bluzę i okrył nią dziewczynę.
Niewiele to pomogło. Leżała skulona drżąc z zimna. Niestety, miała na sobie tylko cienką sukienkę, odnalezioną przez Modesta w kabinie po wypadku.
Próbował więc rozcierać zziębnięte ręce Kamy, lecz przynosiło to jej tylko nieznaczną ulgę.
Patrzył, jak zapadający mrok zaciera rysy twarzy dziewczyny i łzy cisnęły mu się do oczu.
Czuł, że coś się w nim załamało.
To, co było dla niego celem życia, teraz utraciło wszelki sens. Miał uczucie, jak gdyby po długim błądzeniu w ciemnym i pełnym strachów lesie znalazł się na jego skraju. Nie widział jeszcze żadnej drogi przed sobą, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma już powrotu do tego, co było…
Myślał nieustannie o tym, co przeżył, i ze splątanego gąszczu problemów wyławiał stale zawsze te same pytania, na które próżno szukał odpowiedzi, tak ważnej, tak decydującej przecież o wszystkim.
Kim była Kama? Dlaczego, gdy leżał uchwycony za gardło przez diabelskie — jak wówczas sądził — kleszcze i czekał z paraliżującym wolę lękiem, kiedy otworzą się pod nim otchłanie — pośpieszyła mu z pomocą ta, od której na pewno nie mógł się tej pomocy spodziewać? Czy ona mogła być córką piekieł? Na pytanie to nasuwała się jedna nieodparta odpowiedź: tak być nie mogło. Przecież patrzył na jej wysiłki, na walkę, jaką toczyła o życie, jego, człowieka, który ją skazał na tortury i śmierć…
Czy może była wysłanniczką niebios? Ta słaba, zakrwawiona, słaniająca się z wyczerpania dziewczyna? Dlaczego nie wezwała zastępów anielskich, które powinny za nią stanąć?
Dlaczego naraziła się dla niego na kalectwo? Było w tym coś niepojętego, jakby wspaniałego i straszliwego zarazem…
A on sam czym był? Czy mieczem w ręku Boga? Może raczej… otumanionym przez Szatana, jego narzędziem?… Dlaczego więc nie znalazł się w mocy pana ciemności?
Na żadne z tych pytań nie znajdował odpowiedzi.
Noc już zapadła. Było coraz zimniej. Chłód wgryzał się boleśnie w drętwiejące ręce i stopy, obejmował całe ciało. Chwilami zapominał o bólu. Większym udręczeniem były kłębiące się w głowie myśli — ów szarpiący nerwy dialog z samym sobą. Nie mógł i nie chciał przekreślić wszystkiego, co dotąd nadawało treść jego życiu, ale jednocześnie przeczuwał, że niewiele ostać się tu może. Nie było to bowiem już tylko chwilowe zwątpienie, lecz uświadamianie sobie coraz jaśniej, iż droga, którą dotąd szedł, prowadziła… do nikąd.
Próbował modlić się, ale rychło zdał sobie sprawę, że treść powtarzanych mechanicznie słów nie dociera zupełnie do jego świadomości. Dziewczyna poruszyła się z wysiłkiem.
— Oni już powinni tu być… Powinni nadlecieć! — usłyszał jej szept.
Uczuł ucisk w krtani.
— Kto? Kto?! — zapytał z lękiem i nadzieją zarazem.
— Powinni nas odnaleźć. Już powinni zacząć poszukiwania… Automaty nadały sygnał alarmowy… Na lotniskach odebrano… Na pewno odebrano…
— Ja zniszczyłem… — wyrzucił zdławionym głosem.
— Wiem. Ale… one jeszcze działały… Inaczej — byłoby po nas… Chyba jednak wysłały sygnał… Powinni nas odnaleźć. Jeśli nas odnajdą w ciągu dobry… uratują. Mod! — krzyknęła.
— Światło! Światło! Zobacz! To na pewno oni! Ja nie mogę…
Zerwał się z ziemi, rozejrzał wokoło, lecz góry spowijał mrok rozjaśniony tylko słabym blaskiem Księżyca.
— Światło… odbicie… widzę… — powtarzała nerwowo.
— To tylko Księżyc.
— Zobacz… zobacz…
Odszedł kilka kroków i wspiął się na duży blok skalny. Przed nim majaczył w poświacie księżycowej strzaskany kadłub samolotu. Na lewo widoczny był ciemny, postrzępiony zarys urwiska.
Naraz, tuż nad skalną krawędzią, ujrzał błyskające miarowo czerwone światełko.
— Jest! Jest! Światło! — wykrzyknął radośnie.
Zsunął się pośpiesznie ze skały i pobiegł w dół, gdzie leżała Kama.
Читать дальше